Koniec Drużyny A?
Marzenie senne pojawia się tylko jako nawiązanie
do tych spraw, które dostarczały nam pokarumu
myślowego w ciągu dnia.
Zygmunt Freud
Jedynymi twoimi dobrymi nauczycielami
są kochający przyjaciele.
To oni uważają, że jesteś interesujący i niezastąpiony.
Brenda Ueland
Niezawodną oznaką prawdy jest prostota i jasność.
Kłamstwo zawsze bywa skomplikowane,
wymyślne i wielosłowne
Lew Tostoj
Nie trzeba kłaniać się okolicznościom,
a prawdom kazać, by za drzwiami stały.
Cyprian Kamil Norwid
Gdziekolwiek się znajdziesz,
twój świat tworzą twoi przyjaciele.
William Jame
Kiedy otworzył oczy, leżał na czymś miękkim, co przypominało raczej łóżko niż samolotowy fotel. To go zaskoczyło. Czuł dezorientację. Pod palcami wyczuł znajomy materiał swojej bawełnianej pościeli. Patrzył na biały sufit w swojej sypialni. Zamrugał, a nad nim pojawiła się zakrwawione twarze B.A-ia i Buźki. Parzyli na niego z ogromną wściekłością oraz wyrzutem. Jednocześnie mówili do niego.
-Mogłeś nas ocalić.
Szybko i sprawnie zerwał się z łóżka, bez żadnych konsekwencji postrzału, które mu towarzyszyły. Naprzeciwko niego stali chłopaki, a po chwili zaczęli powoli iść w jego stronę, a on wycofywał się, aż trafił na ścianę.
-Jak?
Spojrzeniem błagał ich o odpowiedź, dlaczego znajdowali się w jego pokoju.
-Biorąc nas pod swoje skrzydła - odpowiedział Baracus. Sprowadzając nas to swojej jednostki.
-Zobacz co się z nami stało bez ciebie -dodał zirytowany Peck. -I tak skończyłem w więzieniu, tylko że w nim zostałem. Ty pokazałeś mi, że moje umiejętności można wykorzystać w dobrej wierze. Dla ochrony niewinnych. Umarłem jako drań.
Mężczyźni zatrzymali się, ale ich spojrzenia mroziły Hannibala.
-A ja zginąłem zostawiony na śmierć przez kolegów - warkną Bosco. -Kiedy zostałem trafiony, dowódca kazał mnie zostawić.
Głos czarnoskórego stał się jeszcze wścieklejszy.
-Nienawidził mnie od samego początku, bo jestem czarny. Pieprzony rasista.
-Murdock...
Zaczął Templeton, a Hannibal uśmiechnął się. Nawet w innej rzeczywistości i po śmierci Buźka troszczył się o swojego najlepszego przyjaciela.
-Nikt go nie rozumiał. Wszyscy widzieli w nim tylko głupka...
-Bo nim jest.
Baracus nie oszukał Smitha i wiedział, że tak nie myślał. Twarz porucznika nie zdradzała, co myślał o komentarzu sierżanta, kontynuował swój monolog.
-Szaleniec za sterami. Tylko tyle widzieli. Nikt nie postarał się zakorzenić go w prawdziwym świecie. Dać mu bezpieczną przestrzeń dla jego szaleństwa. Nie wspierali go w obozie jenieckim. Dla naszych dowódców byliśmy tylko narzędziami do chwały i awansu. Nikim więcej. Ty stworzyłeś z nas drużynę i rodzinę. Nauczyłeś, że jesteśmy dla siebie ważni i potrzebujemy się. Ale chyba nic dla ciebie nie znaczymy, skoro nas porzuciłeś. Jesteś taki sam, jak oni.
Smith widział furię w jego oczach. To nie była żadna gierka. Usłyszał.
-B.A. czyń chonory.
Baracus ruszył na niego, a on nie mógł się ruszyć. Pierwszy raz w życiu nie wiedział co sierżant miał zamiar zrobić. Po chwili poczuł, jak wielkie, czarne dłonie zaciskały się na jego szyi. Powoli zaczęło brakować mu powietrza. Spojrzał na swojego kata i zobaczył tylko szyderczy śmiech. Tym razem to nie było droczenie się, tylko czekała go pewna śmieć.
Czuł ogromny ucisk i nie mógł złapać oddechu. Panikował. Nagle ogarnęła go czerń. Brakowało mu powietrza. Osuną się na podłogę, kiedy Bosco go puścił. Nic nie czuł. Mięło kilka minut. Wziął głęboki wdech, co go zaskoczyło. Raczej B.A. skończyłby robotę. Miał wrażenie, że życie opuściło jego ciało. Znowu leżał na czymś miękkim. Otworzył oczy, lekko unosząc głowę i zobaczył nad sobą zatroskane twarze Murdocka, Pecka i Baracusa. Jękną.
-O nie...
Jego koszmar jeszcze się nie skończył.
-Jestem w piekle- wyszeptał, opadając na poduszkę oraz z powrotem zamykając powieki. Kiedy znowu je uniósł, zobaczył biały sufit. Podniósł się i rozejrzał się. Leżał w prostym, szpitalnym łóżku, otaczał go medyczny sprzęt i proste meble. Poczuł na nosie rurę od tlenu. Usłyszał brzęk klamki, a drzwi zaczęły się powoli. Chciałby zorientować się w sytuacji, ale nie wiedział jak. Zastanawiał się, jak znalazł się w szpitalu. Czyżby jego samolot rozbił się?
Opadł z powrotem na poduszki, udając nieprzytomnego. Po odgłosach kroków wiedział, że to pokoju wśliznęły się dwie osoby, kobieta i mężczyzna. Podeszli i stanęli obok łóżka. Starali się rozmawiać szeptem, ale słyszał ich słowa.
-Wolałabym, aby był w domu. Nie lubi szpitali, ale sytuacja była poważna.
W głosie kobiety usłyszał strach. Rozpoznał go. Należał do doktor Maggie Sullivan z Bad Rock.
-Mocno uderzył się w głowę. Myślałem...
Tym razem słyszał przerażenie i panikę. Głos mężczyzny wydawał mu się bardzo znajomy, ale nie potrafił przypisać go do żadnej twarzy.
-Już dobrze. Jest bezpieczny. Chociaż ma krwiaka i wstrząśnienie.
-Śpi już dwanaście godzin.
Niedowierzał. To był Buźka, ale przecież on nie żył. Ktoś się nad nim pochylił. Poczuł silny zapach kobiecych, słodkich perfum.
-Już nie śpi -stwierdziła radośnie lekarka. Zwróciła się do Smitha z ogromną ulgą. -Jak tam Hannibal?
Otworzył oczy. Zobaczył najpiękniejszą, chociaż zmęczoną i niewyspaną twarz najcudowniejszej kobiety.
-Gdzie jestem?
-W szpitalu kochanie.
Drzwi ponownie otworzyły się i weszły dwie kolejne osoby. Zerknął w ich stronę, a jego serce zaczęło bić szybciej na widok B.A-ia oraz Murdocka. Odetchnął z ulgą. Nie tylko żyli, ale też byli jego. Śnił mu się tylko koszmar, gdzie nigdy nie służyli w jego wietnamskiej jednostce.
Całym sercem czuł, że znajdował się w realnym świecie, a nie w kolejnym wyśnionym. Cieszyli się wolnością, założyli rodziny i nadal tworzyli Drużynę A. Poślubił Maggie, a Murdock Amy. Wielki kamień spadł z jego serca. Uśmiechnął się szeroko, a następnie zwrócił się do swoich podwładnych i przyjaciół w jednym.
-Dobrze was widzieć.
Przyjrzał się im. Wściekła mina Baracusa mówiła jedno. Pokłócił się z Murdockiem i miał ochotę go udusić. Smith zatęsknił za tym. Dla niego minęło wiele miesięcy od kiedy widział ich wszystkich razem. Bolała go głowa, ale towarzystwo chłopaków i żony dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Poczuł chęć interwencji.
-O co poszło sierżancie?
Starał się przybrać surową minę. Dwójka winnych wymieniła porozumiewawcze spojrzenia, wiedząc o co zapytał ich dowódca.
-To sprawa między mną, a Baranem.
Hannibal zrozumiał, że między nimi wszystko będzie dobrze. Jak zawsze. Poczuł ogromny ból głowy. Syknął, a wszyscy spojrzeli na niego. Lekarka złapała go za prawą rękę.
-Kochanie?
Smith poczuł ciepło w sercu. Tego też mu brakowało. Starał się ponownie uśmiechnąć. Nie chciał myśleć o sobie, ale na swoich chłopcach i ukochanej. Skupił się na poruczniku, dostrzegając jego strasznie bladą i zmęczoną twarz oraz podkrążone oczy. Od dawna nie spał. Przeniósł wzrok na pozostałych chłopaków i małżonkę. Zapytał z troską.
-Buźka, kiedy spałeś. Kiedy wszyscy spaliście?
Jak na komendę cała czwórka spuściła głowy. Westchnął. Żaden z nich od dłuższego czasu nie zaznał snu. Kobiety nie miał szans się pozbyć, ale co innego z pozostałymi. Dowodził nimi. Wskazał na podwładnych.
-Idziecie odpocząć. Wracacie do swoich domów.
Próbował wstać, ale żona zatrzymała go, naciskając na jego ramiona. Zapytała srogim tonem.
-A ty co robisz?
-Próbuję wstać?
Posłał jej jeden ze swoich zawadiackich uśmiechów, ale nie zadziałało. Zmarszczyła tylko brwi.
-Doznałeś obrażeń głowy, masz krwiak, który się wchłania, masz sześć stłuczonych żeber. Do tego spędziłeś dwa dni w magazynie bez jedzenia przywiązany do krzesła...
Jej ton stał się srogi.
-Żadnych wymówek, że byłeś w Wietnamie, albo wpadaliście w gorsze tarapaty. Nie dzisiaj.
Smith widząc zmęczenie i zdenerwowanie na jej twarzy nie próbował się sprzeczać. Do tego potrafiła być uparta i postawić na swoim. Umiała go przejrzeć i też służyła w Wietnamie. Umiała sobie poradzić z upartym pułkownikiem mimo stopnia kapitana. Przypomniała mu o braku pożywienia i napoi, chociaż pewnie podano mu kroplówki uzupełniające niewystraczającą ilość płynów.
Jednak najbardziej brakowało mu smaku ulubionego cygara. Peck zbyt dobrze znał swojego dowódcę i z wewnętrznej kieszeni granatowej marynarki wyciągną ulubioną używkę starszego mężczyzny. Lekarka obdarzyła blondyna srogim spojrzeniem, ale to go nie zraziło, tylko podał przedmiot dowódcy.
-Wiesz, że w szpitalu nie można palić?
-To oczywiste.
Smith przyglądał się wymianie zdań między Maggie, a Buźką, jednocześnie biorąc cygaro w ręce i przystawiając do nosa. Zaciągnął się zapachem ulubionego kubańskiego i nielegalnego rarytasu. Jedynie jego porucznik umiał je zdobyć. Umieścił je między zębami i delikatnie przygryzł. Kręciło mu się w głowie. Musiał mocno uderzyć się w głowę. Tak mocno, że przeraził Pecka.
-Odpocznijcie, jutro porozmawiamy.
Obserwował chłopaków i mowę ich ciał. Zdał sobie sprawę, że nie zostaną. Postanowił wykorzystać swój autorytet, aby ich wyrzucić. Zwrócił się do blondyna stanowczym tonem, starając się nie skupiać na bólu. Na szczęście już dawno opanował tę sztuczkę.
-To rozkaz poruczniku...
Jego głos złagodniał.
-Nic mi nie jest.
Buźka chciał zaprotestować, ale po użyciu jego stopnia nie mógł. Skłonił głowę.
-Pułkowniku...
Spojrzał na przyjaciół.
-Idziemy chłopaki.
Baracus i Murdock nie mieli zamiaru się ruszyć. Złapał ich za ubranie i wyciągnął na korytarz. Na jego szczęście B.A. nie stawał oporu, tylko szedł za nim. Maggie przysiadła na jego łóżku i ponownie czule złapała jego dłoń. Czuła, jak jego pale zaciskały się. Spojrzała w jego ciepłe, niebieskie oczy. Szalenie go kochała, tak jak jego chłopcy. Wtedy pomyślała, że powinna dla niego, sprawdzić, czy trójka jej synów posłuchała dowódcy. Poderwała się.
-Zaraz wrócę.
Wyszła, a jej przeczucie sprawdziło się. Trzech żołnierzy stało na straży przy sali. Dostrzegła, że niepewnie spoglądali na siebie. Zmarszczyła brwi. Tym razem to ona postanowiła stać się stanowcza.
-A wy nie jedziecie do domów?
Peck chciał odpowiedzieć, ale nie dała mu dojść do słowa.
-Wiem, że martwicie się. Jest bezpieczny. Uratowaliście go...
Uśmiechnęła się, przypominając sobie tory przeszkód, które szykował dla swojego zespołu.
-Wiecie, jak nie znosi niesubordynacji...
Podeszła do nich, położyła rękę na ramieniu porucznika, a na pozostałych spojrzała z troską.
-Jest bezpieczny. Zrobiliście, wszystko, co możecie, a sami jesteście zmęczeni. Ja tutaj będę. Jest w dobrych rękach. Nie każcie mi jeszcze martwić się o was.
Baracus zwrócił się do Pecka.
-Ona ma rację.
-Ale- Murdock próbował zaoponować. - Nie możemy go zostawić.
-Nie - odezwał się porucznik. - Wrócimy tutaj jutro.
Pilotowi się to nie spodobało. Nie chciał opuszczać swojego dowódcy, chciał go strzec, ale miał przeciw sobie dwójkę przyjaciół. Wszyscy z bólem serca wyszli ze szpitala. Maggie poczekała, aż zniknęli jej z oczu. Obawiała się, że mogliby wrócić, ale miała nadzieję, że posłuchali. Wróciła do sali. Podeszła do łóżka, gdzie jej mąż leżał z zamkniętymi oczami.
Patrzyła, jak jego klatka piersiowa unosiła się spokojnie w śnie. Czuła ulgę, ponieważ to oznaczało, że żył. Przysiadła i kolejny raz złapała go za rękę. Myślała o telefonie, który otrzymała dwanaście godzin wcześniej od B.A-ia. Od niego dowiedziała się, że Hannibal uderzył się w głowę i stracił przytomność. Mimo jego niechęci do szpitali, kazała go zabrać do najbliższego. Wtedy dowiedziała się, że Buźka już to zarządził.
Na miejsce dotarła przed chłopakami. Paręnaście minut później wpadli do szpitala, a Baracus niósł rannego. Lekarze natychmiast zajęli się nim, a Peck streścił jej, co się stało. Czekali na jakiekolwiek informacje, bojąc się. Chodzili nerwowo. Murdock próbował uspokoić się, gadając o szczegółach misji. Martwił się czy ich pułkownik wyjdzie i co się z nimi stanie, gdyby stało się najgorsze. B.A-ia irytowało gadanie pilota. Napięcie między nimi rosło, co groziło wybuchem.
Buźka wpatrywał się w podłogę, nie zwracając uwagi na otoczenie. Maggie obserwowała wszystkich, starając się odgonić złe myśli. Nie wyobrażała sobie życia bez Hannibala. Kiedy pojawił się lekarz, cała czwórka poderwała się i ze strachem na niego patrzyli. Dowiedzieli się, że najbliższe kilka godzin miało być decydujące, chociaż kazano się im przygotować na to, że pacjent zapadnie w śpiączkę.
Pozwolono im wejść do sali. Usiedli wokół łóżka i obserwowali Hannibala i monitory od aparatury monitorującej funkcje życiowe. Lekarka dobrze rozumiała wszystkie wykresy, ale nie uspokajało to ją. Starała się uspokoić Murdocka, a jednocześnie trzymała go z daleka od B.A-ia. Próbowała też przekonać całą trójkę, że to nie ich wina i że zrobili wszystko, co w ich mocy. Cały czas monitorowała stan ukochanego. Robiła to wszystko, aby odgonić złe myśli, nie było to uciążliwe.
Trzeba oddać sprawiedliwość chłopakom. Wspierali ją i próbowali uspokoić. Templeton powtarzał o silnym organizmie Hannibala i jego niepoddawaniu się. Bosco przynosił wszystkim kawę, a ku jego irytacji H.M. podśpiewywał piosenki. Razem starali się jakoś przetrwać. Dla nich te godziny były dramatyczne. Nie wiedzieli co z Smithem i jak poważne były jego obrażenia.
Maggie jako lekarz znała wszystkie znane i powszechne skutki urazów czaszki i mózgów. Mocniej ścisnęła jego rękę, mając nadzieję, że zagrożenie zniknęło. Na początku ich związku ciągle obawiała się w jaki stanie wróci do domu i z jakimi obrażeniami. Ciągły strach, że faza go zabije. Czy do jej domu nie przyjdzie reszta Drużyny, wojsko, czy policja, aby powiadomić go o jego śmierci. Tak samo martwiła się o chłopaków.
Z czasem nauczyła radziła sobie radzić sobie ze strachem Nigdy nie naciskała ani nie zasugerowała, aby zrezygnował z fazy i kolejnych misji. Wiedziała, że nie wytrzymałby spokojnego życia na emeryturze. Potrzebował adrenaliny i swoich chłopaków. Poślubiła pułkownika Johna Hannibala Smitha, dowódcę Drużyny A, a związała się ze wszystkimi: kapitanem Wściekłym Psem Murdockiem, porucznikiem Templetonem Buźką Peckiem, sierżantem Bosco B.A-iem Baracusem oraz dziennikarką Amy Allen i ich pracę jako najemnicy.
Nie przeszkadzało jej to. W dniu ślubu zyskała trójkę synów i jedną córkę, a z czasem rodzina rozrosła się. Na początku starała się nie ingerować w relacje całej piątki, a najbardziej Baracusa i Murdocka. B.A. zachowywał się strasznie wrogo wobec pilota, ale udawała, że ignorowała ich. Chciała zdobyć ich zaufanie.
Natrafiła na duży problem. Zamknęli się na mówienie o swoich uczuciach i proszenie o pomoc. Postanowiła ich obserwować i wspierać, tak, aby jak najmniej się zorientowali. Chociaż zdarzało się jej matkować całej trójce, a nawet swojemu mężowi. Z czasem przestało im to przeszkadzać, a nawet polubili to.
Sami trochę otworzyli się po tym, jak pozakładali rodziny i zostali rodzicami. Małe pociechy wydobyły z nich wszystkie możliwe emocje, a nawet doprowadzały ojców do płaczu ze szczęścia. Z radością przyglądała się czwórce mężczyzn szeroko uśmiechających się przy gaworzących lub biegających po całym domu dzieciach.
Aby dostrzec prawdziwą twarz Murdocka, musiała nauczyć się czytać między wierszami ze względu na jego tok myślenia. Nawet w jego bezsensownych słowach, kryło się drugie dno, czasem ciemniejsze, związane z koszmarem Wietnamu. To on jako pierwszy jej zaufał i przywitał w rodzinie, a nawet zaczął nazywać matulą, a nawet od czasu do czasu żartobliwie do jej męża mówił ojczulek. Nigdy nie sądziła, że zyska tak dużą i niezwykłą rodzinę. Z rozmyślań wyrwał ją krzyk przerażenia.
-Nieee.
Hannibal krzyczał przez sen. Nachyliła się nad nim i pogłaskała go czule po policzku.
-Jesteś bezpieczny. Jesteś bezpieczny.
Złapała go za ramię i zaczęła nim potrząsać, aby się obudził. Kiedy otworzył oczy, zobaczyła w nich przerażenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz