piątek, 31 sierpnia 2018

Kres fazy cz.I

The A team

Pułkownik Hannibal Smith

Kapitan H.M. Murdock

Porucznik Templeton Peck

Sierżant B.A. Bosco Baracus


Amy Allen 

Doktor Maggie Sullivan

Czasem jedna sekunda wystarcza,by się zakochać,
jeden nabój wystarcza, by odebrać życie,
a jeden uśmiech by zrozumieć, czym jest szczęście
Remigiusz Mróz "Nieodgadniona"              



Godny zastanowienia jest fakt, że nasi przyjaciele
prędzej umierają niż nasi wrogowie.
Winston Churchill                     

Ostatni akt jest krwawy,
Choćby cała sztuka była i najpiękniejsza:
gruda ziemi na głowę i oto koniec na zawsze 
Blase Pascal                                   



         Pułkownik Hannibal Smith siedział przywiązany do krzesła w opuszczonym magazynie na obrzeżach Los Angeles. Mimo nieciekawej sytuacji uśmiech nie schodził z jego twarzy. Jego ludzie szli z odsieczą. Wiedział, że go nie porzucą, bo razem zbyt wiele przeszli. Żałował tylko jednej rzeczy. Brakowało mu cygara między zębami, które odebrano mu po schwytaniu.
         Przyglądał się trójce mężczyzn ubranych w drogie garnitury i białe koszule. Mieli rozpięte marynarki, co pozwoliło mu dostrzec pistolety w kaburach na szelkach. Burzliwie o czymś dyskutowali. Wiedział czego się obawiali. Jego i reszty zespołu. Mieli się czym martwić. Byli najlepsi w tym, co robili. Plan nie poszedł tak, jak chciał, ale to nic straconego. To nie pierwszy raz i nie ostatni. Faza krążyła w jego żyłach. Musiał tylko poczekać na wsparcie, a wtedy pożałują, że go związali.
         Obserwował przeciwników, wyłapując informację i zapamiętując rzeczy, które mógł wykorzystać przeciwko nim. Zauważył, że nie odwracali się do siebie plecami, a to mogło oznaczać brak zaufania do siebie. Mógł w przyszłości spróbować wbić szpilę między nich i patrzeć, jak sami się wykańczają. Uwielbiał takie zagrania, a czasem uważał je za lepsze od dobrej klasycznej walki, czy strzelaniny. Złowieszczy uśmiech pojawił się na jego twarzy. W jego głowie formował się nowy plan, co powodowało jeszcze większą chęć zapalenia. Jeden z mężczyzn o blond włosach zacisną pięść i wbił mu ją w brzuch.
         - I co starcze?
         Hannibal poczuł ból, a na jego szczęście adrenalina nadal krążyła w jego żyłach. Nadal uśmiechał się. Nie mógł sobie darować złośliwości.
         - Bijesz jak panienka.
         Napastnik zirytował się .
         - Taki jesteś cwaniak?
         Szykował się do zadania kolejnego ciosu, gdy drzwi magazynu otworzyły się z hukiem, a przez nie weszło trzech mężczyzn z karabinami. Zaczęli strzelać, starając się nikogo nie trafić, tylko nastraszyć przeciwników, a przy tym dobrze się bawić. Faceci w garniturach padli na ziemię, wyciągnęli broń i próbowali strzelać do przybyłych. Smith zachowywał spokój mimo, że robiło się gorąco. Ufał swoim chłopakom. Nachylił się do przodu i z całym impetem uderzył w oparcie, przewracając krzesło wraz z nim. Pozostało mu tylko czekać, chociaż nienawidził bezczynności . Uważał się za człowieka czynu, a do tego omijała go świetna zabawa. Wolał działać, ale był unieruchomiony.
         Ciemny, przystojny blondyn z karabinem w eleganckiej niebieskiej marynarce, białej koszuli, w czerwonym krawacie i czarnych spodniach zamarł, kiedy pułkownik upadł. Poczuł przerażenie na myśl o zabłąkanej kuli, która trafiła jego dowódcę. Zerkną na swojego towarzysza po prawej stronie ubranego w białe spodnie, skórzaną, brązową, starą kurtkę z tygrysem na plecach, w granatowej czapce bejsbolowej. Patrzył jak przygryzał dolną wargę. Przeniósł wzrok na czarnoskórego, umięśnionego faceta z irokezem i złotem zawieszonym na szyi  oraz z kolczykami z piór. Patrzył, jak mocno zaciskał pace na broni. Zrozumiał, że przyjaciele obawiali się tego samego.
         Nie potrzebowali słów, aby to wiedzieć, ponieważ od lat byli przyjaciółmi,  tworzyli zgraną drużynę i potrafili porozumiewać się przy pomocy spojrzeń. We trójkę martwili się o Hannibala, ale priorytetem było obezwładnienie trójki przestępców. Zauważyli, że ich rywalom kończyła się amunicja. Od lat pełnił funkcję zastępcy Smitha, więc musiał upewnić się, że przestępcy byli unieszkodliwieni. Jego magazynek już nie zawierał kul, ale nie miał zamiaru tego przyznawać. Musiał ocalić dowódcę.
         - Ręce do góry.
         Wraz z towarzyszami celował w trzech elegantów.
         - Połóżcie broń na ziemi i kopnijcie w moją stronę, tylko powoli.
         Obserwował ich niepewność i spoglądanie na siebie. Wtedy jego towarzysz po prawej kapitan H.M. Murdock strzelił im pod nogi. Patrzył, jak podskoczyli. Wtedy przestali się opierać, odłożyli broń i kopnęli ją w ich kierunku.
         - Hannibal? W porządku?
         Stał wraz z pozostałymi oczekując w napięciu odpowiedzi. Usłyszeli słabe.
         - Tak. W porządku.
         Czarnoskóry sierżant Bosco B.A. Baracus podszedł do swojego dowódcy i podniósł krzesło wraz ze starszym mężczyzną. Z kieszeni wyciągną składany nóż i rozciął więzy oraz pomógł mu wstać z siedzenia, uważnie obserwując jego ciało. Smith poklepał Baracusa po barku.
         - Dziękuję B. A.
         Chwiejnym krokiem ruszył w stronę swojego blondwłosego porucznika Templetona Peckaa, znanego jako Buźka. Z kieszeni jego marynarki wyciągnął ulubione cygaro, odgryzł końcówkę, włożył je do ust i zapalił.
         - Dobra robota.
         Murdock posłał mu swój szalony uśmiech. Starzec zbliżył się do związanych mężczyzn.
         - Wiem dlaczego chcieliście kupić ten stary budynek. Masz ojciec obrabował bank i krótko przed aresztowaniem ukrył w swoim dawnym mieszkaniu, ale nie wiedzieliście, w którym. Na początku chcieliście kupić budynek, ale gdy nie chciano go sprzedać, zaczęliście zastraszać lokatorów i próbowaliście zmusić ich do wyprowadzki. Mamy wystarczające dowody przeciwko wam.
         Murdock wyciągnął z wewnętrznej kieszeni sporą, brązową kopertę i  po wyjściu B.A-ia przypiął ją do nich, a następnie opuścił magazyn. Po chwili wrócił z grubszą i umieścił ją obok pierwszej.
         - Gotowe.
         - Świetnie kapitanie.
         Usłyszeli w oddali syreny, co spowodowało zadowolenie Smitha.
         - Wcześniej wezwaliście policję? Brawo, ale czas znikać.
         Szybko puścili budynek, przed którymi czekał na nich szaro-czarny van z czerwonym paskiem, a za kierownicą jak zwykle siedział jego właściciel Baracus. Smith jak zwykle wskoczył na przedni fotel obok kierowcy, odwrócił się do tyłu i patrzył, jak pozostali zajmują swoje miejsca, a następnie rozsiadł się wygodnie, rokoszując się podróżą i dymem.
         Zerkną na rozluźnionego kierowcę. Przeniósł wzrok na wsteczne lusterko i przez chwilę obserwował dwójkę na tylnych siedzeniach. Kapitan siedział z przymkniętymi oczami, odprężając się. Za to porucznik wpatrywał się w jego głowę. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale wahał się. Zbyt dobrze go znał i wiedział, co chodziło mu po głowie. Uśmiech nie schodził z jego twarzy.
         - Lubię, kiedy wszystko idzie zgodnie z planem.
         Wszyscy spojrzeli na niego.
         - B.A. patrz ma drogę.
         Czarnoskóry mężczyzna skupił wzrok na drodze. Buźka otworzył usta, aby coś powiedzieć ale H.M. go ubiegł, z powrotem przymykając oczy.
         - Jak zawsze pułkowniku. Trochę spóźniliśmy się przez Buźkę. Flirtował z recepcjonistką w ich biurze...
         Peck zirytował się.
         - Zdobywałem tylko informacje
         - Śliniłeś się do niej...
         - Raczej ona do mnie...
         Hannibal słuchał ich z przyjemnością. Przez te wszystkie lata niewiele zmieniło sie między nimi i dalej potrafili sobie dogryzać i zachowywać się jak rozkapryszone dzieciaki. Przejmował wtedy rolę ojca i musiał ich uspokajać. Znał całą trójkę na wylot i potrafił czytać z nich, jak z otwartej książki. Wiedział, kiedy go okłamywali, czy próbowali coś ukryć, tylko udawał, że tego nie widział.
         Najłatwiejszy był Baracus. Jego emocje zawsze pojawiały się na twarzy, tym bardziej, kiedy brały nad nim górę. Murdock to była zupełnie inna historia. Swoje uczucia, obawy, lęki nieświadomie ukrywał swoimi alter ego. Umiał dostosować się do jego toku myślenia i reagować właściwie. Potrafił nawet wiedzieć, co tak naprawdę go dręczyło. Mimo wszystko największy wysiłek w rozszyfrowanie włożył przy Pecku. Do jego jednostki trafił świetny oszust, który zawsze dostawał to, co chciał. Nadal zdarzało mu się próbować go okłamać, ale zawsze wiedział, kiedy to robił.
         Mimo drastycznych różnic w charakterach oraz w poglądzie na życie i mimo upływu czasu nadal pracowali razem. Nie zawsze bywali zgodni, a nawet dochodziło między nimi do ostrych kłótni, nieporozumień, drobnych sprzeczek, czy do rękoczynów. Najważniejsze było, że zawsze mogli liczyć na siebie. Nawet nie zauważył kiedy stali się rodziną, jego synami. Z zamyślenia wyrwał go głos B.A-ia.
         - Zamknij się Baranie.
         Pilot musiał zacząć mówić coś, co wielkolud uznał za szalone. Sierżant mógł twierdzić, że go nie cierpiał, ale pozostali wiedzieli swoje. To nie była prawda. Wystarczyło, że coś groziło jego szalonemu głupcowi, a pokazywał, jak mu na nim zależy. Za zewnątrz twardziej, a w środku wrażliwy mężczyzna, kochający dzieci i bojący się latania.
         - Ale B.A. ...
         W łosie bruneta było słychać błaganie.
         - Zamknij się szalony głupcze, chyba, że chcesz bliskie spotkanie z moją pięścią.
         - Spokojnie B.A. Przecież mówię tylko, że...
         - Siedź cicho, bo wysadzę cię i będziesz wracać do domu na piechotę.
         Hannibal poszedł w ślady Buźki, odprężając się i przymykając oczy. Odczuwał nudności. Nagle usłyszał syreny. Otworzył okno i wychylił głowę. Zobaczył za nimi trzy samochody policji wojskowej.
         - Gazu B.A.
         Rozpoczęło się szkolenie. Dzięki swojemu wieloletniemu doświadczeniu w ucieczkach i pościgach dawali niedoświadczonym żołnierzom prawdziwą szkołę. Pościgi wyglądały, jak prawdziwe za czasów Lyncha i Deckera, a nawet używali ostrej amunicji. Dawało im to rozrywkę. Jedynie w razie niepowodzenia nie mieli trafić do więzienia.
         Od dwudziestu lat cieszyli się oczyszczeniem ze wszystkich zarzutów. Z powodu wielu lat dawania wycisku wojskowym dostali interesującą propozycję. Nadal robili to, co w trakcie ucieczki, czyli pracowali jako najemnicy, ale byli żołnierzami. Zachowali swoje stopnie wojskowe, a za pewien procent dochodów dostali domy w bazie wojskowej oraz budynek, gdzie stworzyli centrum dowodzenia, a nawet przydzielono im człowieka do zajmowania się robotą papierkową i odbieraniem telefonów. Od czasu do czasu wykonywali zadania dla wojska. Ten układ sprawdzał się.
         Nie zrezygnowali ze sprawdzania klientów. Dalej wszystko zaczynało się w pralni pana Lee, a następnie ciągano przyszłych pracodawców po różnych miejscach. Zawsze chcieli mieć pewność, że pracują po właściwej stronie i pomagają właściwym ludziom. Nadal nie zawsze przyjmowali wynagrodzenie, albo otrzymane pieniądze pokrywały tylko koszty.
         Cały czas popalał swoje cygaro, z którego został już tylko niedopałek. Patrzył, jak Baracus ledwo wyrabia na zakrętach przy dużej prędkości. Żałował, że to nie dawało to takiego kopa, jak dodatkowy motywator, jakim było uniknięcie więzienia. Do tego do perfekcji opanowali sztukę ucieczki.
         Porucznik wstał z fotela i przeszedł na tył. Otworzył skrzynię, wyciągnął karabiny i jeden podał dowódcy, drżąc z niecierpliwości. Tym razem rozwalenie samochodów miało być ostatecznością. Smith po otrzymaniu broni, opuścił okno, wychylił się i otworzył ogień. Widział, jak Peck uchylił drzwi i zaczął strzelać.
         Nie wytrzymał i zaczął celować w koła pojazdów i silnik. Nie chciał, aby ominęła go najlepsza zabawa. Z tego powodu nie raz wzywano go na dywanik, ale nic sobie z tego nie robił. Był wolnym duchem i nie obchodziło go, co o jego metodach myśleli inni. Cały czas wszystko robił po swojemu. Adrenalina krążyła coraz szybciej. Uwielbiał to Wyjechał na nich kolejny zielony pojazd. Skupił się na nim, wycelował w jego opony i rozpoczął salwę. Wiedział, że Buźka zajmuje się tymi z tyłu. Nagle usłyszał huk. Sierżant zaczął tracić panowanie nad pojazdem.
         - Co się dzieje?
         - Opona – warknął wściekły Bosco. – Zostaliśmy trafieni.
         Samochód policji wojskowej gwałtownie zjechał na pobocze, robiąc obrót. Zrozumiał, że mogą podobnie skończyć. Starał się zachować spokój. Odwrócił się i zobaczył strach w oczach chłopaków.
         - Cholera.
         Przeniósł wzrok na Baracusa. Wcale nie zdziwiło go przekleństwo, które wydobyło się z jego ust. Sytuacja nie wyglądała najlepiej, ale nie musiało dojść do tragedii. Miał nadzieję, że kierowca zapanuje nad vanem.
         - Zatrzymaj się.
         Wszyscy spojrzeli na niego z zaskoczeniem.
         - Nie mamy wyjścia.
         Zjechali na pobocze. Murdock wyciągną jeszcze dwa karabiny i parę granatów. Jedną z broni podał czarnoskóremu towarzyszowi. W tym czasie Hannibal i Buźka wymienili magazynki i wyskoczyli.
         Przygotowali się do walki, do której i tak nie miało dojść. Otoczyli ich żołnierze, a wśród nich pułkownik Roderick Decker. Niedowierzał.
         - Decker? A ty nie na emeryturze?
         Ten zmarszczył brwi.
         - O czym ty gadasz Smith? Peck?
         Poczuł wzrok Templetona na sobie. Nie wiedział, co się dzieje. Pamiętał, jak krótko po oczyszczeniu ich imion i rozpoczęciu pracy jako wojskowi odwiedził go dawny rywal i ścigający Wtedy poinformował go o swoim odejściu na emeryturę. Wyraził się dosadnie, co sądził o ich uniewinnieniu. Wierzył, że napadli na bank w Hanoi i wymigali się od odpowiedzialności za swoją zbrodnię. Odczuwał żal, nie udało mu się ich złapać.
         Wtedy powiedział „To koniec Smith, ale nie taki, jaki chciałem. Ty i twoi ludzie mieliście znaleźć się w więzieniu. Ale dla mnie to nie koniec. Wiem, że jesteście chciwi i chcieliście tych pieniędzy dla siebie. Pamiętaj, jeszcze poznają się na was i wtedy przyjdę na rozprawę i zaśmieję ci się w twarz. Będę triumfował nad tymi idiotami, tylko poczekaj Smith.” Odwrócił się na pięcie i wyszedł. To było dwadzieścia lat temu. Hannibal zastanawiał się, o co chodzi. Zapomniał o żalu z powodu złapania.
         - Pokonaliście nas, a teraz schowajcie broń.
         Roderick patrzył na niego z niedowierzaniem.
         - Bez takich Smith. Co ty kombinujesz? Myślisz, że puścimy was? Oszalałeś do reszty?
         - Nigdy nie byłem przy zdrowych zmysłach. Wszyscy ze mną się zgodzą.
            Peck nie wiedział, co się dzieje. Zastanawiał się, jaki jego dowódca miał plan. Nie mieli szans na ucieczkę, nawet Murdock nie mógł dyskretnie oddalić się, a on miał najwięcej do stracenia. Po złapaniu go z nimi mógł trafić do więzienia, albo szpitala psychiatrycznego, z którego nie mógłby go wyciągnąć.



środa, 22 sierpnia 2018

Jack Moris (Bones/Kości) cz. IV

Hej. Nie było mnie przez kilka miesięcy z powodu natłoku obowiązków i kłopotów z ich ogarnięciem tego. Miałam problemy z samą sobą, przeszłam załamanie, nawet pisanie nowych prac mi nie przeszło, ale postanowiłam spróbować powrócić. Dzisiaj kończymy z Jackiem Morisem. Teraz czas na bohaterów, którzy jeszcze tutaj nie gościli. Jest to czterech mężczyzn, byłych żołnierzy z Wietnamu, którzy zostali najemnikami. Pomagali tym, którzy mieli kłopoty. Byli przyjaciółmi mimo różnicy charakterów. Jeden z nich był wariatem, inny kobieciażem, inny tworzył szalone plany, a ostatni nienawidził wariata i bał się latać.

Jack Moris (Bones/Kości) cz. IV


 - Widziałem Bootha. 
Hodgins zmieszał się. Nie wiedział, co o tym sądzić. Słyszał o tym, jak niewiele brakowało.  
- Booth nie żyje. 
- Wiem, ale to było cholernie realistyczne. 
Zastanawiał się dlaczego w "ostatniej" chwilach swojego życia widział Bootha. Podejrzewał, że to powracające wraz ze sprawą mafii braci Writhe poczucie winny.  Aż do przyjazdu jego żony ,  Hodgins siedział przy nim. Kiedy ciemna brunetka o niewielkim wzroście  wśliznęła się do pokoju,  etymolog wycofał się. Lancy poczuł ulgę na widok ukochanej. Uśmiechnął się do niej czule. Widział łzy w oczach kobiety, która podbiegła do niego i objęła.
- Och Lancelocie.
W jej głosie było słuchać ulgę i radość, a łzy popłynęły po jej policzku. Sweets czuł się podle, widząc, co jego udanie się na tajną misję, zrobiło z jego ukochaną. Poczuł się podle. Czule pogłaskał ją po włosach. 
- Przepraszam kochanie.
- Ważne, że wróciłeś.
Zaczęła opowiadać  o tym, co wydarzyło się podczas jego nieobecności. Potem pojechała po ich syna i przywiozła go. Seeley ucieszył się na widok ojca. Daisy zaczęła spędzać całe dnie w szpitalu, a kiedy mogła zabierała ze sobą malca. To cieszyło połamanego, poobijanego  psychologa.  Pozwalało oderwać myśli od widoku zabójstwa swojej partnerki i swojej niedoszłej śmierci, które go dręczyły.
Teoretycznie wiedział, co zrobić, aby się uporać, ale to nie było  łatwe.  Nie miał zamiaru poddać się traumie. Miał rodzinę, a sam wpakował się w całą sytuację.  Zawziął się i robił wszystko, aby wrócić do porządku dziennego. Daisy przynosiła mu nowe periodyki dotyczące psychologii i nadrabiał zaległości. Chciał jak najszybciej wrócić do pracy.
W tym samym czasie w FBI przesłuchiwano aresztowanych członków mafii, a niektórym prokuratura przedstawiła ofertę współpracy, aby zmniejszyć wyrok. Taką  propozycję otrzymał Jack Moris. Mężczyzna przyjął ją i przekazał posiadane informacje pani prokurator Caroline Julian - Keenan.   Kobieta podczas rozmowy była szorstka. Nie okazała żadnej radości, czy zadowolenia z  tego, co usłyszała. Miał czekać na podpisanie ugody i spisanie jego zeznań, a do tego miał ujawnić miejsca, gdzie trzymali tajne dokumenty i narkotyki. Nie wiedział, czy był pomocny , co go denerwowało
Po znalezieniu się w celi, chodził nerwowo po pomieszczeniu. Czuł, że podpisze ugodę i spędzi  dwadzieścia pięć lat w więzieniu, chociaż będąc byłym agentem, mógł spodziewać się kosy pod żebra.  Misja nie była autoryzowana i nie mógł liczyć na ratunek. Wiedział, na co się porwał i znał ryzyko. To jednak nie ułatwiało. Cieszyło go to, że zakończył swoje zadanie.
Mógł też zdradzić swoją prawdziwą tożsamość i wyjaśnić całą sytuację. Caroline Julian, surowa pani prokurator miała do niego słabość i na pewno znalazłaby rozwiązanie z sytuacji, ale nie chciał tego robić. Odeszli dziesięć lat wcześniej i zamknęli ten rozdział swojego życia. Nie chciał rozbudzać wspomnień w dawnych przyjaciołach i rodzinie. Należał do przeszłości i tak miało pozostać.
Nie próbował okłamywać siebie, że nie jest przerażony. Bał się. Miał trafić do miejsca, gdzie wysyłał przestępców od wielu lat. Mógł trafić do miejsca, gdzie znajdowali się jego wrogowie. Jako snajper nauczył się ukrywać strach najgłębiej siebie, ale nie miał niczego do roboty w pustej celi. Serce biło mu szybciej. Powoli panika brała górę nad instynktem samozachowawczym.
Przymknął oczy i przywołał obraz swojego już dorosłego syna Parkera. To wszystko zrobił między innymi dla niego. Dla jego bezpieczeństwa. Żałował, że nie mógł patrzeć, jak jego malec dorasta i staje się mężczyzną. Zastanawiał się, jaką ścieżkę wybrał. Wiedział, że niezależnie od tego, będzie dumny z niego.  Przypomniał sobie, jak zabierał go do wesołego miasteczka i jeździli na karuzelach. Śmiech Parkera rozbrzmiewał mu w uszach, a łza spłynęła po jego policzku.
                 Położył się na pryczy i zastanawiał się, co porabia jego żona i dzieci, jak sobie radzą pod jego nieobecność. Czy kobieta radzi sobie z domowymi i zawodowymi obowiązkami bez jego pomocy, czy dzieci rozumiały jego nieobecność.  Pogrążał się w swoich myślach, kiedy do celi weszło dwóch agentów, w tym "zamordowany" przez niego kolega z biura w Nowym Jorku agent Thomas Oldman. Ten uśmiechnął się do kolegi.
- Dobra robota Moris. Zebrane przez ciebie informacje wyślą tych drani na wiele lat za kratki. Wykonałeś dobrą robotę.  Dyrektor powiadomił tutejsze biuro o twojej pracy pod przykrywką. Przekazałem też szefowi listę "twoich ofiar" i miejsca ich pobytu. Wszyscy wróciliśmy do swoich domów.  Caroline nie może się doczekać, kiedy i ty wrócisz, a dzieci stęskniły się za ojcem.
Poczuł ciepło na wspomnienie swojej rodziny. Ucieszyła go też wiadomość, że wróci do bliskich.  Miał ochotę skakać z radości. Zabrał swoją marynarkę i ruszył do wyjścia za dwoma kolegami.  Wszyscy milczeli. Oddano mu jego rzeczy osobiste. Przechodząc przez biuro, rozglądał się.  Kiedyś pracował w tym biurze, ale to było przed przeprowadzką do Los Angeles. Od tamtej pory zmieniło się wiele w budynku. Zamarł z przerażenia, kiedy na korytarzu zobaczył młodego bruneta.  Był to Parker Booth, który go miną. Po wyjściu na świeże powietrze wziął głęboki wdech.  Nie słuchał o czym rozmawiają jego towarzysze. Nie obchodziło go to.
Oldman zabrał go do hotelu, gdzie wynajął dla nich pokoje, kupując po drodze niezbędne rzeczy. Moris podziękował koledze i udał się do łazienki, aby wziąć prysznic. Stał pod gorącą wodą, rozluźniając się.  Ostatnie miesiące były dla niego ciężkie. Znajdował się z dala od rodziny, wśród groźnych przestępców.  Emocje brały nad nim górę.  Poczuł nagłą ochotę upewnienia się, że u Caroline wszystko w porządku. Zakręcił kran i wyszedł z kabiny. Ze spodni wyciągną komórkę i wykręcił numer i z niecierpliwością oczekiwał.
-Halo?
- Caroline?
-Jack? To ty?
- To ja kochanie.
Słyszał ulgę w jej głosie.
- Co u was?
- FBI nęka nas. Upewnia się, że nie kontaktujemy się ze sobą. Dzieci tęsknią za tobą.
- Niedługo będę w domu.
Usłyszał westchnienie ulgi. Poczuł nagłą potrzebę zapewnienia jej o swojej miłości.
- Kocham cię.
- Miłość to...
Pokręcił głową słuchając jej naukowego wywodu. Stęsknił się za tym. Oparł się o ścianę i wszystkie emocje puściły. Po jego policzkach płynęły łzy. Od dawna nie płakał. Usłyszał pukanie.
-Moris? W porządku?
Na szczęście woda nadal była odkręcona. Starał się zapanować nad drżącym głosem.
- W porządku. Po prostu...
Nie wiedział, co powiedzieć. Nie musiał. Oldman starał się zrozumieć. Nawet nie chciał wiedzieć, co biedak przeżywał przez okres pracy pod przykrywką. Zostawił go samego. Zadzwonił do biura i zawiadomił dyrektora o wypuszczeniu agenta Morisona oraz zadowoleniu prokurator  Keenan z obrotu sprawy.  Pojechał do chińskiej restauracji po kolację. Po powrocie zastał kolegę ubranego i spokojnego, pijącego piwo i oglądającego mecz bejsbolowy.  Usiadł obok niego i postawił pudełka. Nagle usłuszał.
- Kiedyś mieszkałem w Waszyngtonie. Byłem agentem.
Słyszał gorycz w jego słowach.
- Jednym z najlepszych. Caroline dawała mi popalić.
Zaciekawiło go to.
- Kto?
- Craoline Julian, a teraz Keenan prokurator.
- Znałeś ją?
- Ostra kobieta. Lepiej było z nią nie zadzierać.  Podpadłem jej wiele razy, ale mnie lubiła.   
- Więc dlaczego odszedłeś?
- Byłem dobry w tym, co robiłem. Dzięki pomocy zezulców złapałem wielu morderców. 
- Zezulców?
Jack spojrzał na towarzysza.
-Sprawy rodzinne. Wyprowadziłem się dziesięć lat temu, więc mnie nie pamięta.
                Thomas zdawał sobie sprawę, że towarzysz coś ukrywał, ale nie pytał. Moris był mu za to wdzięczny. Późnym wieczorem udał się do sypialni.  Położył się w łóżku, ale nie zasną. W jego głowie pojawiało się wiele myśli. Podejmował ważną decyzję. Tak naprawdę dziesięć lat wstecz nosił inne nazwisko i wraz z ukochaną kobietą, która nosiła jego dziecko zostali objęci programem ochrony światków. Musiał porzucić rodzinę i przyjaciół. Teraz przebywał blisko nich i nie wiedział, co zrobić. Popadł Wiltera, który wydał na niego i jego żonę wyrok.
Teraz mógł bezpiecznie bez narażania ich wrócić, ale minęło wiele lat. Nie chciał niszczyć im nowego życia. Wejść znowu w ich świat, burząc wszystko.  Walczył z tęsknotą, ale i rozsądkiem. Tak chciał uścisnąć syna i powiedzieć mu, jak z niego jest dumny, że poszedł w jego ślady i że bał się o jego życie. To było dziwne zobaczyć Parkera na tych samych korytarzach, po których sam przechadzał się w przeszłości. Praca agenta była niebezpieczna.
Nad ranem podjął decyzję. Postanowił wyjechać i nie ujawniać się.  Robił to z ogromnym bólem serca, ale uważał, że robił to, co dla nich najlepsze. Łza kręciła mu się w oku. Ubrał się i pojechał pod biuro i obserwował wejście. Chciał z daleka zobaczyć swoją pociechę. Czuł się, jak stalker, ale chciał zobaczyć go po raz ostatni. Paręnaście minut później dojrzał własną kopię o wiele młodszą od siebie. Młodszy agent Parker Booth szybko przeszedł przez parking i wszedł do budynku. Uśmiechną się czule.
- Żegnaj Parker.
Moris miał nadzieję, że będzie dobrym agentem, ale i nie wpakuje się w żadne kłopoty i nie będzie podpadał niebezpiecznym przestępcą jak on. To tylko jego pobożne życzenie. Jeśli przypominał jego tak samo z charakteru, jak z wyglądu, to jego rywale mieli kłopoty. Po chwili odszedł. Spakował swoje rzeczy i udał się na lotnisko. Wsiadając do samolotu, zostawiał przeszłość za sobą i zaczynał nowe życie.
Nie mógł się doczekać spotkania ze swoją żoną i dziećmi. Po wylądowaniu i znalezieniu się w hali przylotów, wpadł w ramiona Caroline. Kobieta, która uważała miłość za reakcję chemiczną wtuliła w niego, a jej serce biło szybciej. Wreszcie znowu byli razem po wielomiesięcznej rozłące. Dzieci przytulili się do nich. Oderwał się od żony i wyściskał pociechy. Razem opuścili budynek, ciesząc się sobą. Zaczynali nowe życie bez strachu, że zostaną dopadnięci przez Wilterai jego ludzi.

Koniec