wtorek, 28 maja 2019

Kres fazy cz.V

-Bo oni nie żyją.  
Smith zobaczył przerażenie na twarzy kapitana.  Nie wiedział, co zrobić, kiedy zobaczył, jak zaczął się śmiać. 
-Bardzo zabawne pułkowniku. Przecież chłopaki siedzą z przodu. Powinieneś żartować, kiedy ich nie ma.  
Westchną. Wstał ze swojego miejsca i odłożył naczynie z daniem i przeszedł na tył pojazdu. Ze skrzyni wyciągnął metalowe talerze, kubki i sztućce. Postanowił udawać, że oni żyją, aby pomóc Murdockowi. Wiedział, że przyjdzie taki dzień, kiedy ocknie się i zda sobie sprawę, że jego przyjaciele nie żyją i będzie musiał wtedy pomóc zmierzyć się z rzeczywistością. Pozostał sam ze swoją rozpaczą i bólem. 
 To powoli przekraczało jego siły, ale to on odpowiadał za swoją jednostkę i musiał zapanować nad sobą. Murdock go potrzebował. Musiał podtrzymać jego fantazję, jak za każdym razem w przeszłości, kiedy jego umysł zbaczał z kursu. Nałożył cztery porcje zapiekanki, a do kubków nalał soku. Dwa komplety postawił na przednich siedzeniach, udając, że podaje je siedzącym tam Baracusowi i Peckowi. Następnie usiadł na fotelu, pochylając się nad swoim talerzem, ale nie miał apetytu. Widelcem grzebał w swojej porcji, nie zdając sobie sprawy z obserwacji.  
-Wszystko w porządku pułkowniku? 
Spojrzał na towarzysza i pokiwał głową. 
-Tak. Ciężki dzień. Jedz.  
Zapach zachęcał, ale miał ściśnięty żołądek, a w jego głowie nie formował się żaden plan. Nawet w najgorszych chwilach w jego głowie pojawiał się jakiś pomysł, który dopracowywał albo zmieniał po poznaniu całej sytuacji. Czasem po prostu pytał chłopaków, czy oni nie mają pomysłu. Faza umarła wraz z Buźką i B.A-em. Jedyne, co wiedział, to że będzie wyciągał Murdocka ze szpitala. Znał zakres pomysłów Pecka.  
Odstawił talerz i opuścił Vana, zostawiając zaskoczonego pilota. Chodził wokół kościoła, aby się uspokoić, a łzy płynęły po jego policzkach. Musiał wziąć się w garść. Zbyt długo przebywali w tym miejscu i to był najwyższy czas aby opuścić to miejsce, zanim wojsko ich odnajdzie. Następnym razem nikt ich nie puści, a oni zamkną jego pilota tak, że nie będzie w stanie do niego dotrzeć. Przypomniał sobie, że miał trochę gotówki. Zapłatę za ostatnią misję. 
Udał się do samochodu i ze schowka wyciągnął zapomniany plik banknotów, a następnie do kancelarii proboszcza. Chciał zapłacić za jego posługę, a następnie udać się do stolarza. Kiedy zapukał. drzwi otworzyła mu starsza kobieta ze srogą miną. 
- Pułkowniku. 
- Jest ojciec Beckett 
Wpuściła go i zaprowadziła do gabinetu duchownego. Po wejściu zobaczył go siedzącego przy biurku i pochylającego się nad dokumentami. Ksiądz słysząc hałas, podniósł głowę. Nie zaskoczył go widok dowódcy Drużyny A.  Spodziewał się go. Hannibal nie bawił się w grzeczności tylko jak przystało na żołnierza, przeszedł od razu do rzeczy.  
Dziękuję za ceremonię.... 
Duchowny przerwał mu. 
- Tu nie ma za co dziękować. Był to mój obowiązek wobec zmarłych. 
- Chciałbym zapła... 
Beckett zaczął zaprzeczać, żywiołowo machając rękoma.  
-Nie ma takiej możliwości. Spełniłem swój obowiązek wobec nich. 
-Nalegam. 
-Nie mogę... 
Postanowił zmienić temat, aby odciągnąć gościa od tematu pieniędzy. 
-Planujecie wyjechać? A może zostaniecie na dłużej? 
Smith pokiwał przecząco.  
-Nie możemy. Nadal jestem zbiegiem, a Murdock będzie musiał wrócić do szpitala. Nie chcę tez narażać ciebie. Ukrywasz zbiega i to uważanego za najniebezpieczniejszego w kraju. 
Beckett wiedział, że nie przekona go. Polubił ich, ale oni musieli ruszyć dalej i nauczyć się żyć ze stratą. 
-Bądźcie ostrożni 
Wstał i podszedł do Hannibala, a następnie uścisnęli sobie ręce. 
-Szkoda, że nie poznaliśmy się w innych okolicznościach.  
-Przyjadę odwiedzić chłopaków.  
-Zajdź wtedy.  
Pułkownik opuścił pospiesznie kancelarię, udając się do stolarza i przekonując go do przyjęcia zapłaty.  Tak samo postąpił z grabarzami, a resztę zostawił w kopercie na ołtarzu. Wrócił do Vana i stanął przy drzwiach kierowcy, czując ukłucie w okolicy serca. To ukochany pojazd B.A-ia i rzadko pozwalał komuś siadać za jego kierownicą. Wziął głęboki wdech.  Musiał zagrać przedstawienie dla Murdocka. Wziął głęboki wdech i otworzył drzwi.  
-Przesiadaj się. Ja prowadzę. Nie martw się, nic się nie stanie twojemu Vanowi. 
Udał, że przepuszcza Baracusa i usiadł za kierownicą. Odczekał kilka minut dając B.A-owi czas na wyrzucenie Buźki z przedniego siedzenia pasażera i na marudzenie Pecka. Dał na tą sytuację siedem minut, wpatrując się w “ich” stronę, przybierając rozbawioną minę. Pomogło mu w tym aktorskie umiejętności.  
Ruszył dynamicznie i skierował pojazd w stronę swojego mieszkania. Podczas podróży kapitan oparł się wygodnie i pogrążył się w swoich myślach. Hannibal skupiał się na drodze. Po dojechaniu na miejsce, zaoferował pilotowi pobyt u siebie, zanim odwiezie go szpitala. Zaprosił również chłopaków, czując się z tym niezręcznie. Murdock umieścił w pokoju gościnnym, udając, że miał tam spać z Peckiem.  
Mijały dni, które nie należały do najłatwiejszych. Smith z ogromnym bólem pootrzymywał jego fantazję o tym, że B.A. i Buźka nadal żyli. Patrzył, jak z nimi rozmawiał. Starał się mieć pilota cały czas na oku. Chociaż zdarzały się chwile, kiedy miał dość. Wtedy to uciekał do swojej sypialni, aby położyć się na łóżku i przymknąć oczy, aby spróbować wyciszyć, ale wspomnienia mu na to nie pozwalały. Nie potrafił uwolnić się od myślenia o utraconych przyjaciołach, a w jego sercu pozostała pustka. Wpatrywał się wtedy w sufit.  
Zastanawiał się, czy powinien zniszczyć świat, w którym żył Murdock i za wszelką cenę dotrzeć do niego z informacją o śmierci chłopaków. Mógł też nadal pomagać mu wierzyć, że żyją, próbując jak najdłużej podtrzymywać fantazje. Zdawał sobie sprawę, że z każdym dniem zadanie miało stawać się trudniejsze. Kiedyś to wszystko runie, ale zaoszczędzi mu każdy dzień bólu. Pozorny spokój został zburzony trzy dni po powrocie do mieszkania pułkownika. Hannibal usłyszał przeraźliwy krzyk. 
-Nieee. 
Po chwili do jego uszu potarł huk tłuczone szkła i naczyń. Przerażony wybiegł z pokoju, bojąc się, że coś stało się jego kapitanowi. Wpadł do kuchni i zobaczył, jak wyrzucał wszystkie rzeczy z szafek z ogromną siłą. Krzyczał. 
-Ich już nie ma. To wszystko to kłamstwo.  
Serce Smitha krajało się na jego widok. Podszedł do pilota, objął go i uścisnął go tak mocno, aby nie mógł wydostać się z jego objęć.  
-Już dobrze Murdock... Jesteś bezpieczny. 
-Ich już nie ma.  
Usiedli na ziemi wśród odłamków. Hannibal pozwolił, aby głowa jego zrozpaczonego towarzysza spoczęła na jego klatce piersiowej, a jego łzy moczyły mu koszulę. Postarał się, aby jego ton był łagodny i uspokajający. 
-Już dobrze.  
-już ich nie ma. 
Pokręcił głową. 
-Nie. Odeszli na zawsze.  
-Ci mafiosi ich zabili. 
Coś w nim pękło i głośno powiedział. 
-Przepraszam. To moja wina. 
Spojrzała na niego para zaskoczonych oczu. 
-Gdybym tym razem was posłuchał i tym razem odpuścił, to by żyli. 
-Ale nigdy nie odpuszczamy. Nigdy. Wtedy nie bylibyśmy najlepsi. Ale jak oni uciekli? Przecież związaliśmy ich, a policja nadjeżdżała.  
Nie pomyślał o tym, puki Murdock go nie zapytał. Przecież sami ich unieszkodliwili. Zerwał się z podłogi o pobiegł do telefonu i zadzwonił do bazy wojskowej i poprosił o rozmowę z Cainem, którego zaskoczył telefon od najbardziej poszukiwanego faceta w kraju. Wysłuchał  Smitha i obiecał to sprawdzić. Przecież jego dowódca pułkownik Roderick Decker i kilku innych żołnierzy zginęło w potyczce po aresztowaniu Drużyny A.  
Hannibal wrócił do swojego przyjaciela, który spał na podłodze.  Złapał go pod pachę i przetransportował go do pokoju gościnnego i położył na łóżku, a następnie zdjął mu buty i przykrył cienkim kocem.  Żałował, że jego fantazja skończyła się tak szybko. Martwił się o niego, ponieważ gwałtownie zareagował, kiedy uzmysłowił sobie, że Buźka i B.A. nie wrócą. Wychodząc zostawił uchylone drzwi, aby usłyszeć, kiedy przyjdą koszmary. 
Poszedł do kuchni, wyciągając szczotkę i zabierając się do pracy. Miał nadzieję, że czas chociaż trochę uleczy ich ranne dusze, chociaż. Energicznie sprzątał, aby jak najmniej myśleć. Wszystkie potłuczone naczynia pochował do worków na śmieci. Potrzebował nowych talerzy i szklanek oraz postawił przewrócony stół i dwa krzesłaZastanawiał się nad zmianą mieszkania.  
W obecnym przebywał pół roku, co i tak było długo.  Tym bardziej, że miał trzykrotnie problemy z sąsiadami, a raz nawet zaangażowała się policja. Wykorzystał wtedy fałszywe papiery, załatwione przez Buźkę. Stróże prawa nie podważyli ich autentyczności, bo jego porucznik znał się na rzeczy. Z głupoty pozostał w nim tak długo. W każdej chwili wojskowi mogli wpaść i spróbować go aresztować. W szafce stojącej na korytarzu trzymał pistolet. 
Usłyszał dzwonek do drzwi. Nie dziwił się, że ktoś zainteresował się głośnym hałasem. Westchną. Musiał szybko coś wymyśleć i odegrać przedstawienie, aby nie wzbudzić podejrzeń.  Podszedł do drzwi i spojrzał przez wizjer. Zobaczył dwóch mundurowych.  Otworzył drzwi, udając zaskoczenie. 
-Czy coś się stało oficerze? 
-Sąsiedzi usłyszeli hałas oraz krzyki.  
Hannibal denerwował się. Musiał coś wymyśleć, aby wyjaśnić sytuację i obecność Murdocka u siebie.  Musiał zachowywać się naturalnie. Wpuścił obu mężczyzn do środka, a następnie pokazał im kuchnię i czarne worki, udając, że niczego nie ukrywa. 
-Co tutaj się stało? 
Martwił się o Murdocka i pozwolił sobie na pokazanie tego na twarzy. 
-To mój syn. Właśnie zmarła jego żona. Wpadł w szał, kiedy nie mógł znaleźć jej kubka... 
Teatralnie załamał ręce. 
-On ją tak szaleńczo zakochany. 
-A gdzie on teraz jest? 
Zaprowadził “gości” do pokoju gościnnego i przez uchylone drzwi wskazał na śpiącego pilota. 
-Dałem mu leki uspokajające -skłamał. -Teraz śpi.  
-Czy coś sobie zrobił? 
-O dziwo nie.  
Wycofali się w głąb korytarza, gdzie policjanci spisali notatkę służbową oraz wyrazili współczucie. Poprosili też, aby zastanowił się nad specjalistyczną pomocą dla jego “syna”.  Udawał skruchę i obiecał uważać na niego i pomóc pogodzić się ze stratą. Odetchną, gdy funkcjonariusze wyszli. Wyniósł worki do sypu, a po powrocie sprawdził przyjaciela, a następnie sam udał się spać. 
Następnie dni nie były łatwe. Murdock wycofał się w głąb swojego umysłu. Nie reagował na żadne zewnętrzne bodźce. Leżał na łóżku wpatrując się pustymi oczami w sufit, jakby jego dusza opuściła ciało. Smith poił go na siłę i wsadzał go pod prysznic, próbując go ocucić. To wszystko nie przynosiło rezultatów. Przypominało to stan kapitana po powrocie z Wietnamu, zanim zaczęli wyciągać go ze szpitala.  
Minął tydzień, a Hannibal był tylko sfrustrowany. Nic nie docierało do jego kapitana, nawet posadzenie w samolocie i wzbicie się w powietrze. W ciągu tego czasu pilot stracił na wadze, bo nic nie jadł. Marniał w oczach. Smith musiał przyznać się, że nie umiał mu pomóc. Poddał się. Sam czuł się zagubiony i bezradny. Musiał myśleć o dobru Murdocka, który potrzebował profesjonalnej pomocy. Z ciężkim sercem odwiózł go do szpitala dla weteranów w przebraniu starej, brzydkiej kobiety.  
Oddał go w ręce siedzącej na recepcji pielęgniarce, która przeraziła się, widząc stan mężczyzny. Większość pielęgniarek lubiła szalonego i niegroźnego pilota. Zastanawiała się, jak jego przyjaciel, przystojny i czarujący blondyn, który często go wyciągał ze szpitala, mógł dopuścić do takiego stanu. Wezwała sanitariusza i lekarza, a następnie przypilnowała, aby zabrali pacjenta do jego pokoju. 
Hannibal najchętniej pozostawiłby pilota przy swoim boku, ale nie mógł być samolubny. Starał się często go odwiedzać, aby nie pomyślał, że go porzucił. Mijały tygodnie, a stan Murdocka nie poprawił się. Lekarze próbowali różnych metod leczenia, nawet posunęli się do użycia elektrowstrząsów. Pielęgniarki powiązały jego stan z brakiem wizyt blondyna, domyślając, że musiało mu się coś stać.  
Nie były głupie i świetnie zdawały sobie sprawę, że za każdym razem ich pacjenta zabierał ten sam mężczyzna. Nie widziały w tym nic złego, tym bardziej że doktor Richter to akceptował, a nawet pozwalał na to. Po jego powrotach pacjent bywał radośniejszy, a nawet prawie nie sprawiał problemów. Nie wiedzieli tylko kim był ten tajemniczy facet, ale widziały jaki dobry wpływ miał na Murdocka 
Smitha zjadały wyrzuty sumienia, z którymi sobie nie radził. Zdarzały się dni, kiedy upijał się, a po wytrzeźwieniu zawsze starał się ogarnąć. Miał obowiązki wobec ostatniego członka Drużyny. Nie mógł go porzucić, ale sam staczał się.  Zawsze myślał, że to on pierwszy zginie, albo po prostu umrze, ale nie jego chłopcy. Przecież sam ich wyszkolił, a do tego byli młodsi od niego. Przez chwilę pomyślał o próbie pracy solo, z czasem dołączenie Murdocka do niego, ale pierwsza misja dała mu do zrozumienia, że faza minęła. 
Postanowił rozwiązać kwestię finansową. Przez te wszystkie lata zebrali ładną sumkę na emeryturę. Przejrzał dokumenty Buźki i ustalił, gdzie zdeponował całą sumę. Część należącą do Bosco przekazał na organizacje pomagającym dzieciom z biednych dzielnic oraz na świetlicę w Los Angeles, w której działał. Wiedział, że właśnie tego by chciał ich wielkolud. Nie wiedział, czego by chciał Templeton i zastanawiał się co powinien zrobić. Jak każdy z nich nie miał żyjącego krewnego. 
Jeszcze niedawno pamiętał, że zostali uniewinnieni, a ich pilot został zwolniony ze szpitala i wszyscy założyli rodziny. Trójka jego chłopców doczekała się pociech. Amy wróciła z Dżakarty i w wolnych chwilach dołączała się do nich i to ona poślubiła ich kapitana. On sam znalazł swoje szczęście u boku Maggie Sullivan, którą poznał w Bad Rock. Ale kiedy rozpętało się piekło na drodze i stracił Buźkę i B.A-ia, jego wspomnienia zostały zastąpione innymi.  
W nich nigdy nie zostali ułaskawieni i ciągle byli poszukiwani przez wojsko a nawet przez inne służby. Murdocka nadal wyciągali z psychiatryka, a Amy nadal przebywała w Dżakarcie. To były prawdziwe wspomnienia. Dlatego musiał w takiej tajemnicy pochować swoich przyjaciół i zastanawiał się, ci zrobić z pozostawionym przez nich majątkiem. 
Pamiętał, że Peck wychowywał się w katolickim sierocińcu i to na jemu przesłał pieniądze. Napisał też list, aby wiedzieli, że wspomógł ich były wychowanek. Gdyby nawet wojsko dowiedziało się o tej darowiźnie, to nie zabraliby pieniędzy. Pewnie próbowaliby go namierzyć, ale nic by nie wskórali. W najlepszym wypadku znaleźliby jego grób, a w najgorszym po prostu nic by się nie dowiedzieli i myśleliby, że ich wykiwał. 
Hannibal po zajęciu się sprawami związanymi z pieniędzmi, stracił sens życia i coraz częściej upijał się w samotności, a kiedy w jego żyłach nie płyną alkohol, wykorzystując sztuczki Buźki zakradał się do szpitala i siadywał przy łóżku Murdocka i mówił do niego, przypominając dawne czasy. Przepełniały go frustracja i bezradność. Nic nie mógł zrobić i to go denerwowało. Stracił go. Stracił ich wszystkich. Całą trójkę. 
Rzadko w przeszłości zastanawiał się nad konsekwencjami ich pacy. Poddawał się fazie i braną przed siebie, cały strach spychał jak najgłębiej w siebie. Najważniejsza była adrenalina. Kochał, jak płynęła w jego żyłach. Wtedy wszystkie jego hamulce puszczały. Wtedy zdawało mu się, że cały czas ma wszystko pod kontrolą, że mają wyjście z każdej sytuacji.  
Dopiero osiem miesięcy po pogrzebie, pierwszy raz odwiedził groby swoich przyjaciół, przynosząc butelkę whisky i kartonik mleka. Bez problemu odnalazł miejsce, gdzie ich pochowano. Ku jego zaskoczeniu zobaczył dwa proste, jasne nagrobki. Przyjrzał się wyrytym w nich napisach 


  PORUCZNIK  TEMPLETON PECK                        SIERŻANT  BOSCO BARACUS  
  ZM. 5 MAJA 2006 ROKU                                         ZM. 5 MAJA 2006 ROKU     
             ODDANY ŻOŁNIERZ I PRZYJACIEL                   ODDANY ŻOŁNIERZ I PRZYJACIEL 


Przed nimi były wbite amerykańskie flagi i leżały świeże kwiaty. Uśmiechnął się. 
-Dawno mnie tutaj nie było.  Od waszego pogrzebu, ale mam klopoty z kapitanem... 
Zawahał się. 
-Załamał się...  
Zaczął wpatrywać się w kamienną płytę z nazwiskiem Buźki. 
-Pewnie znalazłbyś sposób, aby wyciągnąć go z tego stanu... 
Chciał dodać coś jeszcze, gdy do jego uszu dotarł dźwięk dzwonka jego komórki. Niewiele osób miało numer jego komórki. Wyciągnął urządzenie i zobaczył, że dzwonił ktoś ze szpitala dla weteranów. W jego głowie pojawiła się nadzieja, że jego pilot wrócił do żywych. W słuchawce usłyszał drżący głos młodej kobiety, który przekazał mu najstraszniejszą wiadomośćMurdock odebrał sobie życie, podcinając gardło kawałkiem szkła. Z jego gardła wydostał się krzyk przerażenia.  
-Nieee... 
Padł na kolana, a po jego policzkach popłynęły łzy 
-To moja wina... Zabiłem was. 
Ukrył twarz w dłoniach.  
-Przepraszam was... Byłoby wam lepiej, gdybyście mnie nie spotkali.  
Od dłuższego czasu zastanawiał się, jak wyglądałoby życie Murdocka, Buźki i B.A-ia, gdyby nie pod jego dowództwo. Na pewno nie braliby udział w napadzie na bank W Hanoi. Wróciliby do domów i mogliby wieść spokojne życie. Żyliby.   
-Bylibyście szczęśliwi beze mnie, bez niebezpieczeństw i szalonych planów.  
Odsłonił twarz i spojrzał na nagrobki.  
-Za was żałuję, że dostaliście się do mojej drużyny. 
Sięgną po butelkę alkoholu, którą przyniósł. Chciał jakoś zagłuszyć ból. Już nic mu nie po żyć. Jego chłopców już nie było. Został sam. Ubolewał nad swoim kapitanem. Nawet nie wyobrażał sobie, co musiał przeżywać, aby podjąć się czegoś, tak desperackiego. Przetrwał obóz jeniecki, ale miał wtedy przyjaciół u boku. Żadne z nich nie zasłużyło na taki okrutny los.  Czuł wściekłość na siebie, że nie zapobiegł śmierci pilota. 
Pił, aby zagłuszyć wyrzuty sumienia. Obrazy zaczęły się rozmazywać. Upadł na ziemię w alkoholowym amoku i z powodu trzydniowego braku snu. Śniło mu się, że szedł korytarzem VA do pokoju Murdocka. Czuł strach, więc przyspieszył, a po chwili biegł. Pielęgniarka otworzyła mu drzwi i przekroczył próg pokoju 104 z szybko bijącym sercem. Rozejrzał się. 
Zobaczył wychudzonego kapitana z podkrążonymi oczami, stojącego przy oknie, a prawą ręką zaciskając do krwi kawałek szkła. Przy drzwiach leżały odłamki rozbitego lustra. Zaczął spokojnie iść w jego stronę, aby go nie wystraszyć i aby nic sobie nie zrobił. Mimo dawania kroków, nie poruszył się z miejsca. Nadal stał na progu, widząc jak Murdock zaczął unosić rękę z odłamkiem. Zaczął biec, krzycząc. 
-Nieee... 
Kapitan nie wykazał żadnej reakcji na jego krzyk, jakby go nie usłyszał. Do tego on sam nadal nie poruszał się, mimo że biegł.  
-Murdock. 
Mógł tylko patrzeć, jak jego pilot przeciągał szkłem po szyi od ucha do ucha, tryskającą krew, a po chwili. Krzyczał głosem pełnym rozpaczy. 
-Proszę... 
Ciało upadło na ziemię.  
-Nie...  
Obudził się z krzykiem. Oddychał ciężko z przerażenia. Minuty mijały, a on próbował się uspokoić. To co widział, było tylko koszmarem.  Zamarł, przypominając sobie, co wywołało sen. Telefon informujący o samobójstwie jego pilota. Miał rozdarte serce. Nie wiedział, gdzie się znajdował. Czuł, że leży na czymś miękkim. Spojrzał i zobaczył, że było to jego łóżko. Rozejrzał się. Znajdował się w pomieszczeniu z białymi ścianami i sprzętem medycznym oraz kablami i rurkami podłączonymi do niego... 

                                 Ciąg dalszy nastąpi 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz