poniedziałek, 18 maja 2020

Koniec fazy cz. VI

Chciał coś zjeść, ale lodówka świeciła pustkami. Zamówił chińszczyznę, a następnie zabrał się za czyszczenie ubrania. Akurat, kiedy skończył, przyjechało jedzenie. Zamówił sporo, bo dokuczał mu straszny głód. Przed północą, ubrany w mundur galowy i z niewielką torbą oraz drewnianą prostą laską. Sprawnie przeszedł przez kontrole na fałszywym paszporcie, a o pierwszej siedział już w fotelu. Pomyślał o Murdocku i jak mu go brakowało. 
Miał przed sobą długie godziny. Podróż “umilała” lektura akt całej trójki. Zatrzymał się najdłużej przy tych Baracusa. Raport z misji, na której zginą był pobieżny i niedokładny, ale nikt na wojnie nie myślał o papierach. Ciało pozostało na polu bitwy i nigdy nie sprowadzono go do domu. Wśród dokumentów znalazł list sprzed trzech lat. Jeden z kolegów pisał, że sierżanta pozostawiono na pewną śmierć. Dowódca nie przejął się nim, bo był czarnoskóry. 
Smith nie wierzył w to, co czytał. B.A- owi zdarzało się mieć spięcia z oficerami, którzy mieli problem z jego kolorem skóry. Tylko, że walczył za swój kraj i to, że miał czarną skórę nie powinno wpływać na jego dowódcę. Należał mu się szacunek. Każdemu żołnierzowi się należał, a niestety nie brakowało tych, którzy tego nie respektowali. Rasistów Wietnamie nie brakowało. Po wpłynięciu skargi nikt jej nie wszczął śledztwa, ale to go nie zdziwiło. To była cholerna wojna. 
On sam wyznawał zasadę, że z misji wracają wszyscy, albo nikt. Nie porzuciłby nigdy żadnego z członków swojej drużyny. Nawet jeśli daliby mu popalić. Nie zostawiłby nikogo na polu boju. Chociaż słyszał o takich, którzy strzelali w głowę poważnie rannych, aby nie stali się ciężarem dla towarzyszy, ani nie wpadli w łapska wroga.  
Samolot wylądował na Washington National Aiport parę minut po dziewiątej czasu lokalnego. Budynek opuścił koło wpół do dziesiątej. Udało mu się złapać taksówkę i podjechać jak najbliżej Vietnam Veterans Memorial, a dokładniej ściany pamięci. Tego dnia przybyło tam sporo ludzi oddać cześć członkom rodziny, przyjaciołom, kolegom. Niektórzy z obecnych mogli patrzeć na śmierć osób wpisanych na czarnej tablicy. Sam przybył po to, aby odnaleźć jedno nazwisko. 
Ruszył na poszukiwania. Starał się trzymać czarnej ściany z nazwiskami, ale tłumy to utrudniały. Wielu chciało znaleźć kogoś, kogo stracili na wojnie. Wpatrywał się w rzędy liter, momentami rozpoznając nazwiska towarzyszy. Zatrzymał się, kiedy natrafił na to, co szukał. Dotknął z czcią wyryte litery.  
-Zginąłeś na froncie. Jak jeden z wielu bohaterów. 
Głos mu drżał. Żałował, że nie było mu dane go poznać. W snach widział go jako oddanego przyjaciela i żołnierza. Poczuł uderzenie w lewy bok. Odwrócił się, a po chwili trzymał starszą, czarnoskórą, korpulentną, zapłakaną kobietę ubraną w skromną, czarną garsonkę. Przyjrzał się kobiecie i zamarł. Miał przed sobą ukochaną matkę B.A-ia. 
-Pani Baracus. 
Zaskoczył ją. 
-Zna mnie pan? 
W fałszywej rzeczywistości odwiedzili kobietę, kiedy pojawiły się kłopoty w jej kamienicy. B.A. powiedział jej, że to on dowodził Drużyną A obiecali udawać, że tak było. Kobieta domyśliła się prawdy Ta ciepła starsza pani polubiła Murdocka, a nawet stała się dla niego mamą. Tylko, że to nigdy się nie wydarzyło.  Kobieta odsunęła się od niego. 
-Znałem pani syna. Spotkaliśmy się w Wietnamie. 
-Był pan jego dowódcą? 
Pokręcił głową. 
-Nie, ale spotkaliśmy się parę razy.  Wiedział, że miał jeszcze trochę czasu, więc postanowił zaprosić kobietę. 
-Czy ma pani czas i napiłaby się pani kawy? Chciałbym posłuchać historii o Skuterze... 
-Zna pan jego przezwisko? 
Musiał szybko wymyśleć kłamstwo, bo nie mógł powiedzieć prawdy. 
-Kiedyś przez przypadek przeczytałem początek pani listu do syna. 
Razem ruszyli do wyjścia. Wsiedli do taksówki i pojechali na lotnisko. Usiedli w kawiarni przy czarnej kawie i Smith słuchał opowieści o małym Skuterze. Już raz jej słyszał, ale mu to nie przeszkadzało, a widział, że sprawiało jej to przyjemność. Pewnie brakowało jej ukochanego syna. Miała niewiele czasu do swojego samolotu. Odprowadził ją do samej bramki i patrzył, jak znikała. 
Sam miał jeszcze trochę czasu. Przysiadł na ławeczce. Przypomniał sobie współpracę jego i chłopaków. Gdy zdarzały się zgrzyty, potrafili się porozumieć. Nawet po fałszywym uniewinnieniu Buźki i jego odejście. Ostrzegali go, że to podejrzane, ale ich nie słuchał. Cieszyła go wolność i sława. 
 Oczywiście to oni mieli rację i wykorzystano Pecka do wybawienia wściekłego na niego generała z Wietnamu. Murdock nie potrafił znieść “utraty” przyjaciela i nieudolnie próbował go naśladować. B.A. za to wściekał się przez pewien czas na niego i prawie nie odzywał się do niego przez trzy dni, a potem powarkiwał przez następne cztery dni. Buźka schodził mu z drogi, ale kiedy nie patrzył na Baracusa, ten jednak przyglądał mu się ze zmartwieniem. 
Nie chciał o nich zapomnieć, ale musiał też pomyśleć o dalszym życiu. Pilot żył, więc o niego miał zamiar zadbać, ale nie chciał rezygnować z kolejnych misji. To jego całe życie i nie miał zamiaru z tego rezygnować. Nie zamierzał też narzucać się nikomu ze swojej prawdziwej drużyny, którzy postanowili odejść. Nawet postanowił nie niepokoić więcej Phillipsa i jego żony. 
O czternastej siedział w samolocie do Los Angeles. Musiał zacząć powoli wracać do normalności, a nie żyć w dwóch światach. Ta podróż dała mu wiele i kończyła pewien etap. Zaczynał nowe życie bez rozważania fałszywych wspomnień i porównywaniu ich do faktycznego stanu. Inaczej groziła mu utrata zmysłów, a tego nie chciał.  
W Los Angeles zaczynał wszystko od nowa. Podczas startu wbijało go w fotel, a czapka osunęła mu się na czoło, ale mało go to obchodziło. Czuł się zmęczony, a do tego rozbolała go głowa. Po tym, jak zgasło ostrzeżenie o pasach, rozpiął je i odchylił się do tyłu. Po chwili już spał, ale nawiedził go koszmar.  
Kiedy otworzył oczy, leżał na czymś miękkim, co przypominało raczej łóżko niż samolotowy fotel. To go zaskoczyło. Czuł dezorientację. Pod palcami wyczuł znajomy materiał swojej bawełnianej pościeli. Patrzył na biały sufit w swojej sypialni. Zamrugał, a nad nim pojawiła się zakrwawione twarze B.A-ia i Buźki. Parzyli na niego z ogromną wściekłością oraz wyrzutem. Jednocześnie mówili do niego. 
-Mogłeś nas ocalić. 
Szybko i sprawnie zerwał się z łóżka, bez żadnych konsekwencji postrzału, które mu towarzyszyły. Naprzeciwko niego stali chłopaki, a po chwili zaczęli powoli iść w jego stronę, a on wycofywał się, aż trafił na ścianę. 
-Jak? 
Spojrzeniem błagał ich o odpowiedź, dlaczego znajdowali się w jego pokoju. 
-Biorąc nas pod swoje skrzydła - odpowiedział Baracus. Sprowadzając nas to swojej jednostki. 
-Zobacz co się z nami stało bez ciebie -dodał zirytowany Peck. -I tak skończyłem w więzieniu, tylko że w nim zostałem. Ty pokazałeś mi, że moje umiejętności można wykorzystać w dobrej wierze. Dla ochrony niewinnych. Umarłem jako drań. 
Mężczyźni zatrzymali się, ale ich spojrzenia mroziły Hannibala.  
-A ja zginąłem zostawiony na śmierć przez kolegów - warkną Bosco. -Kiedy zostałem trafiony, dowódca kazał mnie zostawić.  
Głos czarnoskórego stał się jeszcze wścieklejszy.  
-Nienawidził mnie od samego początku, bo jestem czarny. Pieprzony rasista.  
-Murdock...  
Zaczął Templeton, a Hannibal uśmiechnął się.  Nawet w innej rzeczywistości i po śmierci Buźka troszczył się o swojego najlepszego przyjaciela.  
-Nikt go nie rozumiał. Wszyscy widzieli w nim tylko głupka... 
-Bo nim jest. 
Baracus nie oszukał Smitha i wiedział, że tak nie myślał. Twarz porucznika nie zdradzała, co myślał o komentarzu sierżanta, kontynuował swój monolog. 
-Szaleniec za sterami. Tylko tyle widzieli. Nikt nie postarał się zakorzenić go w prawdziwym świecie. Dać mu bezpieczną przestrzeń dla jego szaleństwa. Nie wspierali go w obozie jenieckim. Dla naszych dowódców byliśmy tylko narzędziami do chwały i awansu. Nikim więcej. Ty stworzyłeś z nas drużynę i rodzinę. Nauczyłeś, że jesteśmy dla siebie ważni i potrzebujemy się.  Ale chyba nic dla ciebie nie znaczymy, skoro nas porzuciłeś. Jesteś taki sam, jak oni.  
Smith  widział furię w jego oczach. To nie była żadna gierka. Usłyszał. 
-B.A. czyń chonory. 
Baracus ruszył na niego, a on nie mógł się ruszyć. Pierwszy raz w życiu nie wiedział co sierżant miał zamiar zrobić. Po chwili poczuł, jak wielkie, czarne dłonie zaciskały się na jego szyi. Powoli zaczęło brakować mu powietrza. Spojrzał na swojego kata i zobaczył tylko szyderczy śmiech. Tym razem to nie było droczenie się, tylko czekała go pewna śmieć.  
Czuł ogromny ucisk i nie mógł złapać oddechu. Panikował. Nagle ogarnęła go czerń. Brakowało mu powietrza. Osuną się na podłogę, kiedy Bosco go puścił. Nic nie czuł. Mięło kilka minut. Wziął głęboki wdech, co go zaskoczyło. Raczej B.A. skończyłby robotę. Miał wrażenie, że życie opuściło jego ciało. Znowu leżał na czymś miękkim. Otworzył oczy, lekko unosząc głowę i zobaczył nad sobą zatroskane twarze Murdocka, Pecka i Baracusa. Jękną. 
-O nie... 
Jego koszmar jeszcze się nie skończył. 
-Jestem w piekle- wyszeptał, opadając na poduszkę oraz z powrotem zamknąć powieki. 

Ciąg dalszy nastąpi