Peck nie wiedział, co się dzieje. Zastanawiał się, jaki jego dowódca miał plan. Nie mieli szans na ucieczkę, nawet Murdock nie mógł dyskretnie oddalić się, a on miał najwięcej do stracenia. Po złapaniu go z nimi mógł trafić do więzienia, albo szpitala psychiatrycznego, z którego nie mógłby go wyciągnąć.
- To koniec Smith. Każ poddać się swoim ludziom.
Sierżant i kapitan nie mając wyjścia, opuścili pojazd, ściskając broń. Ścigający ich pułkownik ucieszył się na widok pilota, uśmiechając się złośliwie.
- No proszę. Nareszcie złapałem cię Murdock z Peckiem, Smithem i Baracusem. Teraz trafisz z nimi do pudła. Już nie będziesz mógł schronić się w szpitalu.
Dowódca Drużyny A zamarł. Współpraca kapitana z nimi została ujawniona wiele lat wstecz, kiedy było to bezpieczne i nie czekały go żadne konsekwencje. Decker o tym wiedział. Zaczął się gubić. Patrzył, jak jego ludzie rzucili karabin nie mając w tamtej chwili innego wyjścia. Mogli później spróbować wydostać się z kłopotów. Po chwili poszedł w ich ślady, zastanawiając się nad całą sytuacją.
Jego rywal sugerował, że jego pilot przebywał w szpitalu psychiatrycznym, z którego został zwolniony po szesnastu latach, a nawet założył rodzinę. Tak samo Buźka i B.A. znaleźli swoje połówki i zostali rodzicami. W razie kłopotów ze stróżami prawa, powoływali się na to, że byli wojskową jednostką specjalną. Czasem wystarczyło przedstawić się jako Drużyna A.
Był odpowiedzialny za swoich ludzi, a wszystko wskazywało na jedno. Decker miał zamiar ich aresztować. Musiał wymyśleć plan ucieczki z więzienia. Znowu. Wiedział, że tym razem czekało go dużo trudniejsze zadanie, ponieważ znano ich z ucieczek. Chciał tylko wiedzieć, czy odniósł dobre wrażenie, że nie otrzymali oczyszczenia z zarzutów, chociaż brakowało w tym logiki. Zostali skuci i wsadzeni do jednego z zielonych samochodów.
Nagle usłyszeli ryk silnika. Ze strony z której nadjeżdżały samochody. Nikt nie przewidział problemów, stojąc na drodze publicznej pod miastem. Hannibal rozważał wykorzystanie sytuacji i spróbować uciec, ale według szacunku wyszło mu zbyt duże ryzyko. Buźka i B.A. obserwowali go. Martwili się. Bosco zbliżył się do Templetona i szeptem zapytał z zatroskanym głosem.
- Co się dzieje z Hannibalem? Wygląda na zdezorientowanego.
- On nas nie wy...
- Zamknijcie się – krzyknął Roderick.- Wiem, że coś kombinujecie.
Spojrzał na strażników.
-Jeśli choćby drgną, zastrzelcie ich.
Samochody były coraz bliżej. Można było dostrzec, że to dwie czarne terenówki. Smith zarejestrował drobne rzeczy, które mówiły, że coś jest nie tak. Rozpoznał je. Stały pod magazynem, kiedy prowadzono go do środka.
- Padnijcie.
W tym samym czasie rozległy się strzały z karabinu. Żołnierze szybko otworzyli ogień. Buźka i Murdock wyskoczyli z pojazdu i próbowali ukryć się za nim. Baracus i Smith po szybkim opuszczeniu wozu, czołgali się w stronę pobliskich skał, co utrudniały im skute kajdankami ręce, chociaż cieszyli się, że zrobiono to z przodu.
Ludzie wokół nich padali. Przed oczami pułkownika przewijały się obrazy z Wietnamu.
Niewiedział dlaczego wróciły w tamtym momencie. Dostrzegł ciało żołnierza, podbiegł i zabrał mu karabin Nie miał zamiaru poddać się bez walki i zaczął strzelać Napiął wszystkie nerwy. Czuł strach, ale nie pozwalał, aby zapanował nad nim. Musiał wydostać siebie i swoich ludzi z tej trudnej sytuacji. Nagle usłyszał przerażający i żałosny krzyk swojego pilota.
-Nieee...Buźka?...
Poczuł zimny dreszcz, wyczuwając w tonie krzyczącego rozpacz i przerażenie. Instynktownie odwrócił się w stronę głosu, poszukując swojego kapitana.
- Obudź się Buźka... Buźka...Proszę.
Po chwili dostrzegł znajomą czapkę bejsbolową , a następnie postać w skórzanej kurtce, pochylającą się nad rozciągniętym ciałem. Znowu poczuł zimny dreszcz na plecach. Na ziemi leżała jego prawa ręka. Ruszył pędem w jego stronę, odrzucając broń. Uklękną przy pilocie. Pochylając się z przerażeniem nad blondynem, zobaczył ogromną szkarłatną plamę na brudnej marynarce i koszuli, którą jego przyjaciel uciskał.
-Co się dzieje?
-Buźka oberwał. Dwie kule.
Nachylił się nad głową rannego.
-Trzymaj się Buźka. Wyciągnę nas z tego.
Peck uśmiechną się
- Nie tym razem Hannibal.
Ledwo mówił, raczej kasłał.
-Tym... tym ra... razem...to koniec.
W kącikach ust pojawiły się stróżki krwi, które oznaczały krwawienie wewnętrzne. Oszust miał rację. Tym razem był to koniec. Smith nie chciał się do tego przyznać. Emocje brały nad nim górę, a jego oczy zaszkliły się.
- Nie pozwalam ci poruczniku. To rozkaz.
-Tym razem muszę...
Templeton zaczął kasłać, a Hannibal złapał go za rękę, a głos mu drżał.
- Porządku Buźka. I tak wykonałeś świetną robotę przez te wszystkie lata. Cieszę się, że dołączyłeś do mojej jednostki poruczniku.
Próbował uśmiechnąć się, ale łzy spływały po jego policzkach.
-Bez ciebie nie byłoby Drużyny A.
-To nie...
- To prawda. Ty i Murdock jesteście świetnym duetem. Jesteś niezłym oszustem, potrafiłeś oszukać nawet siebie, ale mnie już nie.
Słyszał szloch kapitana i coraz ciężki oddech umierającego.
- W porządku Buźka. Przykro mi, że nieoszyściłem naszych nazwisk. Jestem z ciebie dumny synu.
Pilot nachylił się nad przyjacielem.
- Dziękuję, byłeś dla nas, dla mnie, wyciągałeś mnie ze szpitala... Kochamy cię Buźka.
Peck uśmiechnął się. Poczuł błogi spokój. Zawsze bał się, że umrze w samotności i nikt o nim nie pamiętałby. Mimo miejsca i okoliczności miał przy sobie dwie bliskie osoby.
-Buźka?
H.M. spoglądał na nieruchome ciało człowieka, który był dla niego jak brat.
- Proszę nie...
Rzucił się na ciało, wyjąc z rozpaczy.
- Nie zostawiaj nas.
Serce pułkownika zostało złamane, a kolejne łzy spłynęły po jego policzku. Puścił rękę Templetona, która bezwładnie opadła. Wplątywał ich w niebezpieczne sytuacje, ale nigdy nie chciał, aby któryś z nich zginą. Specjalnie popychał Buźkę do granic jego możliwości, wiedząc że właśnie tego potrzebował. Pokonując je, udowadniał sobie swoją wartość. Żałował, że nigdy mu nie powiedział, jak wartościowym był człowiekiem i członkiem drużyny i że nie potrzebował do tego pięknej kobiety, drogich ubrań, czy samochodów. Powściągliwa natura żołnierza nie pozwalała mu na to, czego zaczął żałować.
Kula przeleciała koło jego głowy, co go otrzeźwiło. Wokół nadal napastnicy i wojskowi strzelali do siebie, a oni znajdowali się pomiędzy nimi. Stracił jednego człowieka, ale miał jeszcze dwójkę, których życie było zagrożone i musiał zrobić wszystko, aby ich ochronić. Wziął głęboki wdech, aby zapanować nad emocjami. Musiał zabrać Murdocka w bezpieczne miejsce. Położył rękę na jego ramieniu.
- Kapitanie
Zero reakcji, co go nie zdziwiło.
- Kapitanie?
Zero odzewu. Musiał coś zrobić, więc potrząsną mężczyzną. Pilot podniósł głowę i patrzył na dowódcę pustym wzrokiem.
- Musimy iść. Znaleźć B.A-ia.
- A co z Buźką?
Poczuł silną potrzebę pocieszenia złamanego pilota, przytulenia go, ale to nie było ani miejsce, ani czas. Musiał odciągnąć go od zwłok.
- Zaraz wrócimy po niego, jak tylko pozbędziemy się tego.
Podniósł ręce, pokazując kajdanki, ale to nie one go zniewalały w tamtej chwili, tylko poczucie winy.
- Obiecuję, że go nie zostawimy... Wychodzimy stąd wszyscy, albo nikt.
Rozejrzał się dokładnie w poszukiwaniu broni. Dostrzegł dwa pistolety leżące przy ciałach dwóch mężczyzn. Podszedł do nich i je zabrał. Jeden z nich wcisną w ręce roztrzęsionego pilota.
- Idź do furgonetki i zdejmij kajdanki, a ja znajdę B.A- ia, a potem znajdziemy samochód i uciekniemy, obiecuję. Zaufaj mi. Będę cię osłaniał.
Patrzył, jak kiwał głową. Rozumiał jego niechęć do porzucenia martwego przyjaciela, bo czuł to samo. Wszystko powoli zaczęło go przerastać. Pierwszy raz od wielu lat zobaczył wietnamską dżunglę, a otaczały go ciała kolegów. Krzykną z przerażenia.
- Nieee...
Otrząsną się z makabrycznych wspomnień. Starał się uspokoić. Przybrał kamienną twarz i zaczął udawać twardego dla swojej drużyny.
- To rozkaz kapitanie.
Ponownie spojrzał w puste oczy Murdocka. Kolejne kule przeleciały koło nich. Złapał go za kurtkę i pociągną, padając na ziemię. Z wysiłkiem zaciągną go w stronę pustego samochodu. Potrząsnął nim, warcząc.
- Kapitanie. Obiecałem, że wrócimy po niego.
Pilot kiwną głową, ściskając pistolet. Wiedział, że mimo skrępowanych rąk, mógłby spokojnie go użyć. Rozejrzał się, a po chwili dostrzegł czarno- szarego vana z czerwonym paskiem.
-Osłaniam cię kapitanie.
Smith stał się czujny i obserwował otoczenie, kiedy jego człowiek biegł do pojazdu. Napiął wszystkie mięśnie, nie mógł pozwolić na stracenie kolejnego człowieka. Starał się wyrzucić z głowy obraz bezwładnego ciała blondyna. Po tym, jak Murdock wpadł do Vana, zaczął szukać wzrokiem czarnoskórego przyjaciela, owieszonego złotem.
- B.A? B.A?
Serce zaczęło mu bić szybciej, a ręce pocić. Coraz bardziej denerwował się. Wokoło panował chaos. Nie pierwszy raz znajdowali się w takiej sytuacji. Musiał uzbroić się w cierpliwość.
- B.A.
Ruszył za kolejny samochód, gdzie leżało ciało w mundurze. Zabrał trupowi karabin i z trudem zaczął strzelać. Zastanawiał się, gdzie ukrywał się Baracus. Nagle zapadła cisza. Jeden z czarnych SUV-ów dymił się, a z niego wysiadły dwóch mężczyzn z podniesionymi rękoma, a żołnierze otoczyli ich. Sprawdzili też drugi pojazd, który już płoną. Do przestępców zbliżył się Crane, prawa ręka Deckera, którego nigdzie nie widział, ale to go nie obchodziło
Hannibal przechodził przez pobojowisko, nie zwracając uwagi na ludzi kręcących . Nagle dostrzegł czarną, masywną rękę wystającą za zielonego samochodu. Pobiegł w tym kierunku Sierżant leżał na plecach, a pułkownika przeszył dreszcz przerażenia. Padł obok Baracusa i odwrócił go. Patrzył w puste oczy. Łzy znowu spływały mu po policzkach. Przyłożył palce prawej ręki do tętnicy szyjnej., próbując wyczuć puls. Wiedział, że to bezsensowne. Dziura po kuli po środku czoła nie dawała żadnej szansy na przeżycie.
- Przepraszam B.A.
Zaczęło brakować mu powietrza. Panika ogarniała go.
- To moja wina. Gdybym nie wkurzył tych braci, tylko ten jeden raz odpuścił sobie, to byście z Buźką... Przepraszam. Zawiodłem na całej linii.
Czuł się winny. Wiedział, że zadzierają z niebezpiecznymi ludźmi i nie przejmował się tym. To nie był pierwszy taki przypadek. Zawsze kiedy faza krążyła w żyłach nikt i nic nie mogło go powstrzymać. Nigdy nie myślał, że jego szaleństwo doprowadzi jego ludzi do śmierci. Wierzył, że byli niepokonani. Nie raz balansowali na krawędzi życia i śmierci, ale dzięki wspólnym wysiłkom i powierzeniu życia pozostałym, udawało się im przetrwać. Zdawało mu się, że ma na uwadze dobro chłopców, ale zaczął w to wątpić.
W jego głowie pojawiła się dziwna myśl, że dla nich byłoby lepiej, gdyby zostali w więzieniu, może na rozprawie ktoś by ich wysłuchał. Nawet jeśli nie, to odsiedzieliby swoje i wyszli na wolność i każdy poszedłby w swoją stronę. Wtedy wiedliby spokojną egzystencję. Nie narażaliby się dla fazy i dobra pokrzywdzonych i niewinnych. Nie walczyliby z tymi, co myśleli, że wszystko im wolno, czy to z powodu władzy, pieniędzy, albo obu. Czy cena była warta tego wszystkiego, co robili przez te wszystkie lata?
Kosztowało to życie dwóch dobrych facetów, weteranów wietnamskich, zhańbionych, mimo wykonywania rozkazów. Jedynie, co chcieli, to normalnego życia i posiadania rodziny, a to im odebrano tak łatwo. Służyli wiernie swojemu krajowi, stając się lepsi i panując nad sobą pod jego dowództwem. A jak ten odpłacił się? Mieli do wyboru więzienie, albo ucieczkę.
Istniała jeszcze jedna możliwość. Po dobrowolnym opuszczeniu więziennych murów, każdy powinien pójść w innym kierunku, z dala bójek, strzelanin, oszust, sztuczek, kłopotów oraz fazy. Z dala od niego. Mogliby opuścić kraj i zaszyć się tam, gdzie ich nikt nie znał. Nie zasługiwali za ciągłe oglądanie się za siebie. Ciągły strach, że pościg jest tuż za nimi. Musieli ciągle zachowywać czujność. Jeśli ją tracili, mieli na karku kłopoty w postaci Lyncha lub Deckera
Z zamyślenia wyrwało go uczucie ręki na jego prawym barku. Instynktownie obezwładnił osobę, która naruszyła jego przestrzeń osobistą. Złapał nieznajomego za rękę, przerzucił i przycisną kolanami do ziemi.
- Spokojnie Smith.
Rozpoznał „napastnika”. Pod nim leżała prawa ręka Deckera kapitan Crane. W jego oczach zobaczył podziw.
-No,no i to w kajdankach.
Zapomniał o obręczach krępujących jego ruchy.
- Odpłynąłeś Smith...
Kapitan zawahał się.
- Widziałem ciało Pecka...
Pułkownik przycisną go mocniej do ziemi.
- Przykro mi. Straciłeś ludzi.
Zobaczył szczery żal w jego oczach, więc wstał z niego, a nawet pomógł mu się podnieść. Warkną.
-Gdzie Decker?
Żołnierz spuścił wzrok.
- Nie żyje.
Ta wiadomość ucieszyła go Pamiętał, jak Decker w Wietnamie wysadzał szpitale, albo tego nie dbał o ludzi oddanych pod jego dowództwo. Wreszcie za to zapłacił. Wyciągną ku czarnoskóremu mężczyźnie skute ręce.
- Wiem, że nie mam do tego prawa, ale proszę o dwie rzeczy. O zabranie Murdocka do szpitala. Teraz będzie tego potrzebował, jak nigdy wcześniej. Zapomnijcie, że tu był...
- A druga?
- O godny pochówek dla Buźki i B.A-ia...to znaczy Pecka i Baracusa.
Starał się trzymać godną postawę, ale ciężko mu było. Jego duch został złamany.
- Spokojnie. Możecie odejść. I tak straciłeś połowę jednostki...
W głosie Crane’a było słychać współczucie, a nie oczekiwaną drwinę, co zaskoczyło Hannibala. Patrzył, jak mężczyzna położył ręce na biodrach.
- Zmieńcie koło w vanie. Chcecie zabrać ciała i sami ich pochować? Wiem, że wy oddacie im najlepiej należna im posługę.
Mężczyzna nie musiał kończyć. Przez przedstawicieli prawa byli uznani za przestępców. Mogli się postarać, aby nikt nie dowiedział się o pogrzebie dwójki członków Drużyny A i nikt życzliwy by się nie zjawił. Nawet gdyby ich gdzieś zakopali, zrobiliby to z czcią i szacunkiem. Smith czuł wdzięczność dla Crane’a.
- Dziękuję
Oczy znowu mu się zaszkliły. Kapitan udawał, że tego nie widział. Rozumiał targające „przestępcą” emocje. W takiej sytuacji nawet najtwardsi potrafili zostać złamani. Ci, którzy posiadali serce. Według niego jego dowódca Roderick Decker gonie posiadał, a przywódca Drużyny A nie raz pokazał, jak zależało mu na podwładnych. Wyciągną klucze od kajdanek i uwolnił aresztowanego zbiega. Ten wyciągną rękę i uścisnęli sobie dłonie.
- Nigdy ci tego nie zapomnę kapitanie. Zabieram wszystkich chłopców. Rozumiem, że nikt nie odwiedzi Murdocka w szpitalu.
Odwrócił się i ruszył w stronę vana. Z pojazdu wyskoczył jego pilot.
-Co teraz pułkowniku?
-Wymiana koła, zabieramy Buźkę i B.A -ia...
Szczupły brunet rozejrzał się.
- A gdzie wielkolud?
Smith zapomniał, że on jeszcze nie wiedział. Tylko w gardle zrobiła mu się ogromna gula i nie mógł wydobyć słowa.
- On ...
Nie musiał kończyć. Jego przyjaciel, przybrany syn wszystko wyczytał z jego twarzy. Z rozpaczy padł na kolana, wyjąc z bólu. Nagle Hannibal poczuł ogromną ochotę, aby go przytulić do swojej klatki piersiowej w ochronnym geście i pozwolić opłakać zmarłych, ale to nie był ani czas, ani miejsce. Musieli uciekać, zanim Crane zmieni zdanie. Złapał go ramiona i zmusił, aby ten patrzył na niego. Zdawał sobie, że w tamtej sytuacji było to zbyt brutalne, ale musiał ocalić ostatniego z chłopców.
- Teraz musimy się stąd wydostać.
- Po co?
Te słowa przeszyły jego serce. Czuł, że pilot wraz ze śmiercią przyjaciół stracił chęć do życia. Nie mógł długo czekać, bo w każdej chwili mogli mieć towarzystwo. Musiał do tego czasu zabrać całą trójkę. Z ogromnym wstydem i niechęcią zastosował brudne zagranie.
-Buźka i B.A. nie chcieliby, abyśmy zostali schwytani.
Czuł do siebie odrazę. Brakowało mu siły, aby to ciągnąć. Najchętniej oddałby się w ręce władz, ale musiał pozostać silny dla Murdocka i dla niego walczyć.
- Już nas mają.
-Crane puścił nas wolno
- I?
Wziął głęboki wdech. Postarał się, aby jego głos był najtwardszy, jak tylko potrafił.
- To rozkaz kapitanie
Przeszedł w tryb żołnierza i dowódcy, który nie przyjmował odmowy. Dawno tego nie robił. Nie musiał wymuszać posłuszeństwa na swoich podwładnych. Robili to, co chciał, tylko czasem trochę protestowali. Tak ostro ustawiał Buźkę po tym, jak dołączył do jego jednostki i miał problem z autorytetem. Robił to na zmianę z troską o młodego i zagubionego podwładnego. Wiedział, że ranił pilota, ale robił to dla jego dobra.
Zagonił go do roboty. Ku zaskoczeniu jeden z żołnierzy Deckera pomógł im zmienić koło, a zastępca Deckera przyniósł im wody. Po uruchomieniu furgonetki przenieśli na tylne siedzenia z ogromnym szacunkiem i ściśniętymi gardłami z rozpaczy. Oboje usiedli z przodu. Hannibal zajął miejsce za kierownicą. Wolał nie ryzykować, pozwalając Murdockowi prowadzić. O dziwo, gdyby znajdowali się w samolocie, to nie wahałby się posadzić go za sterami.
W schowku znalazł cygaro i zapalił je. Tym razem nie ukoiło jego skołatanych nerwów. Patrzył na odrętwiałe ciało ostatniego z jego chłopców. Wiedział, że znajdował się w swoim świecie. Jechał spokojnie, aby nie wzbudzić podejrzeń. Podróżowanie ze zwłokami nie należało do najbezpieczniejszych, ale nie mógłby ich porzucić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz