- Dziękuję pani Williams.
Nawet nie spojrzała na niego, tylko burknęła coś pod nosem. Uśmiechnął się, zabierając tacę. Zdawał sobie sprawę, że czekają go trudne dni z jej kaprysami. Wyciągną z szuflady łyżki i uciekł z kuchni, aby nie narazić się gospodyni. Mógł spodziewać się przypalonego lub przesolonego obiadu. Udał się do krypty.
Przyjrzał się Murdockowi, którego głowa spoczywała na kolanach Smitha. Postawił tacę na krześle i zwrócił się do starszego faceta.
- Musicie coś zjeść.
Brak odpowiedzi go nie zaskoczył, ani nie zraził. Miał swoje obowiązki do wykonania i musiał zatroszczyć się o swoich parafian. Hannibal wpatrywał się w trumny, na których leżeli jego chłopcy. Słyszał cichy szloch pilota, który sobie nie radził. Serce go bolało, ale koło dziesiątej wymkną się do stolarza, któremu pomagał z trumnami. Pomocne okazały się lata budowania wszelakich sprzętów pod okiem B.A-ia.
Wrócił koło dziewiętnastej. Bolały go wszystkie kości od chłodu panującego w krypcie i wytężonej pracy. Musiał przyznać się, że nie był już młody. Swoje najlepsze lata poświęcił wojsku oraz pomaganiu innym. Tak jak wszyscy członkowie Drużyny A. Jedynie Murdock spędził je w swoim szaleństwie, pozostawiając go prawie niewinnym jak dziecko.
Został go pochylonego nad jego wielkoludem i coś szepczącego do jego ucha. Opadł na jedno z krzeseł i uważnie obserwował całą scenę. Zerkną na tacę z zupą. Uśmiechną się. Duchowny nie poddawał się i przyniósł po południu kolejne jedzenie. Zastanawiał się, kiedy jego kapitan coś jadł i zrozumiał, będzie musiał zmusić go nakarmić.
Westchną, wiedząc jakie trudne czeka go zadanie, ale chodziło tylko o jego dobro. Buźka byłby na niego zły za zaniedbanie ich pilota. Liczyła się Drużyna, a nie on. Kolejny raz w ciągu krótkiego czasu zawiódł. Podszedł do swojego człowieka i położył mu rękę na barku.
- Chodź kapitanie.
Pokierował nim w stronę krzesła. Ściągną tacę i posadził go. Wziął do ręki miskę z zupą oraz łyżkę, a następnie wcisną je w jego ręce.
- Musisz coś zjeść. Nawet nie wiem, kiedy ostatni raz miałeś coś w ustach.
To nie działało. Murdock uwielbiał przerwy na posiłki, ale kiedy działo się coś złego, albo gdy miewał gorsze dni, to ciężko było w niego cokolwiek wmusić. Zabrał miskę z jego rąk. To nie pierwszy raz, kiedy musiał go nakarmić. Oj nie. Zamieszał zupę i naprał na łyżkę najpierw samej wody, przysuwając ją do ust młodszego mężczyzny, które pozostały zamknięte. Musiał spróbować potraktować go łagodniej. Starał się, aby jego głos stał się spokojniejszy.
- Proszę. Musisz jeść. Dla Buźki.
Powtórzył to trzy krotnie z takim samym efektem i puściły mu nerwy. Krzykną zirytowany.
- Mam to zrobić, jak raz B.A.? Wściekłby się, gdyby zobaczył, że nie jesz i nakarmiłby cię siłą...
- On się o mnie martwił, kiedy zostałem postrzelony, albo porwany.
W oczach Murdocka pojawiła się prośba, aby potwierdził jego słowa. Chciał usłyszeć, że wielki, zły, czarny facet mimo jego szaleństwa go lubił. Hannibal nie musiał go okłamywać. Bardzo dobrze znał przywiązanie każdego członka swojej jednostki. Sierżant nie potrafił ukryć przywiązania do Szalonego Barana.
- Pamiętasz, jak zostałeś postrzelony, zasłaniając mnie?
Patrzył, jak kiwną głową.
- Starał się trzymać cię przytomnego i przy życiu. Nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, aby cię zostawić. Nawet wtedy, kiedy sam to zaproponowałeś. Nie dałby cię skrzywdzić. Gdybyś go widział, gdy porwali cię łowcy głów. Martwił się o ciebie. Gdyby cię skrzywdzili, to nie chciałbym być w ich skórze, gdyby go spotkali...
Łzy zbierały się pod jego powiekami, widząc zwątpienie w oczach swojego pilota.
- Przecież wiesz, jak bardzo cię lubił. A nie chciał się tylko do tego przyznać. Chciał pozostać według niego jedynym normalnym w naszej drużynie. Buźka też bardzo cię lubił i ci ufał. Przecież bez problemu wsiadał z tobą do samolotu.
- Chyba, że go rozbiłem.
Uśmiechną się.
- Ale następnym razem wsiadał z tobą na pokład. Nigdy nie marudził.
Smith znowu spróbował go nakarmić. Ku jego uldze, udało się i zupa szybko zniknęła z miski. Odstawił naczynie i przeniósł się pod zimną ścianę. Powieki ciążyły mu. Zmęczenie go doganiało po niewielkiej liczbie snu podczas misji, kilku godzinach przywiązania do krzesła, ucieczka, strzelanina, znowu ucieczka, praca w stolarni oraz wewnętrzny ból po stracie dały o sobie znać. Głowa opadła na klatkę piersiową.
Murdock usiadł na krześle między zwłokami przyjaciół. Beckett przyszedł do nich o dwudziestej drugiej. Najpierw podszedł do siwowłosego mężczyzny i pochylił się nad nim. Wiedział, że potrzebował snu. Znalazł koc i okrył mężczyznę. Następnie usiadł obok bruneta. Ten zerkną w stronę dowódcy, a potem na księdza, słysząc jego głos.
- Zasną.
- To dobrze. Potrzebuje snu.
- Ty też.
Beckett obserwował, jak Murdock wstał i podszedł do czarnoskórego mężczyzny.
- Nie chcę, aby poczuli się samotni... Zaraz pójdą do ciemnego i głębokiego dołu. Zostawimy ich samych. Zostawimy ich na pastwę Wietkongu. Porzucimy ich. A my tak nie robimy.
Duchowny nie nadążał za tokiem myślenia kapitana, chociaż udało mu się wywnioskować jedną rzecz.
-Jesteście jak rodzina?
- Tak. Moi bracia. B.A. to taki opiekuńczy starszy brat. Taki duży miś. Niech jego wygląd cię nie zmyli.
Jego głos brzmiał szaleńczo i tajemniczo. Zaczął spoglądać na duchownego.
- Nienawidzi krzywdzenia dzieci... W ogóle niewinnych ludzi. Dzieci do niego lgnęły do niego. Chętny do pomagania. Buźka też. Wyciągał mnie ze szpitala. Wcześniej dawał znać, jak miało to wyglądać albo jak przychodził. Potem odgrywaliśmy swoje role. Pomagałem mu podczas jego oszustw i sztuczek. Lubiłem iść z nim. To moja rodzina.
Przeniósł spojrzenie na Pecka.
- Przyszli do mnie po ucieczce z więzienia i zaczęli zabierać na misje... Mogę dzięki temu wyjść na zewnątrz i latać...
Jego oczy zalśniły pierwszy raz od strzelaniny.
- Latanie dla mnie to jak oddychanie. Mogę latać wszystkim, naprawdę wszystkim.
Odwrócił się twarzą w stronę księdza, wskazując na czarnoskórego mężczyznę.
- Wielkolud nie chce ze mną latać, bo jestem szalony. Musimy go odurzać i ogłuszać i wsadzać do samolotu. Po przebudzeniu i zorientowaniu się, że znowu zrobiliśmy go w bambucho to wściekał się. Nie raz próbował nas udusić, pobić czy zemścić się. Raz nawet kazał nam odmalować i doprowadzić do porządku zdezelowaną łódź, którą wróciliśmy do Stanów. Wtedy akurat po sabotażu spadliśmy i obudził się w samolocie. Wściekł się i pułkownik zanim go uwolnił, obiecał mu zemstę na nas...
Uśmiechną się do wspomnień.
- Najpierw chciał kazać pułkownikowi zjeść cygaro.
- Cygaro?
- Dużo pali. Buźka dostarcza mu je. Czy gdy byliśmy w wojsku, czy gdy stali się zbiegami. Zawsze wie, kiedy mieć je przy sobie i kiedy je dać pułkownikowi. Chociaż prawie zawsze pali.
Spojrzał w stronę dowódcy.
- To wyraz szacunku i wdzięczności Buźki.
Zamarł, wpatrując się w starca. Potem przeniósł wzrok w jeden z kątów, a jego spojrzenie stało się zamglone oraz nieobecne.
- Oni są wolni. Latają najwyżej, jak można. Są wszędzie. Widzą wszystko. Widzą nas i naszych wrogów.
Spojrzał w stronę uchylonych starych drzwi i z zaskoczeniem wpatrywał się w czerń.
- B.A.?...
Strach pojawił się na jego twarzy.
- Ale przecież tak jest.
Zaczął biegać między trumnami po całym pomieszczeniu. Wyglądał, jakby ktoś go gonił.
-Teraz możesz naprawiać duchy zepsutych i zniszczonych aut.
Duchowny przyglądał się całej sytuacji z zaintrygowaniem. Słyszał o dziwnych zrachowaniach mężczyzny, ale co innego zobaczyć, a co innego znać tylko z opowieści. Do tego zastanawiał się, jak śmierć przyjaciół wpłynął na jego i tak błądzący umysł. Smith słysząc hałas, podniósł głowę i nieprzytomnym wzrokiem odnalazł Murdocka.
- Zostaw go B.A.
Z powrotem opuścił głowę na klatkę piersiową. Nagle poderwał się na równe nogi. Patrzył na biegającego mężczyznę, rozbudzając się.
- Kapitanie, co tutaj się
- B.A. mnie gania.
Westchnął. Bardzo dobrze znał tok myślenia pilota i zdawał sobie sprawę, że musiał działać ostrożnie. Wycieńczenie mu nie pomagało. To trwało sekundy. Rozważał różne opcje. Na jego szczęście sytuacja sama się rozwiązała. Murdock nagle zatrzymał się i zaczął wodzić wzrokiem w stronę najbliższego kąta, uśmiechając się szeroko.
- Dziękuję Buźka.
Usiadł na podłodze i ściszonym głosem oddał się rozmowie z najlepszym przyjacielem, który stał się wytworem jego wyobraźni, tak jak Billy. Dowódca spojrzał na niego pobłażliwie. Smith czuł na sobie spojrzenie Becketta. Odwrócił się do niego.
- Trzeba mu na to pozwolić. Tak radzi sobie w trudnych sytuacjach.
Czując narastające zmęczenie, usiadł z powrotem na kamiennej podłodze.
- Nie powinieneś spać na ziemi.
Oparł głowę o ścianę.
-Sypialiśmy w gorszych warunkach. Nie raz nawet pod gołym niebem.
Ksiądz pokiwał ze smutkiem.
- Rozumiem, ale może powinieneś skorzystać z łóżka.
- Tam tutaj wszystko, co potrzebuję. Moich chłopców. Dziękuję za koc.
Owinął się kocem, zasypiając.
Kapłan znowu zaczął przyglądać się mówiącego do siebie mężczyznę. Fascynował go sposób myślenia tego człowieka. To nie pierwszy wariat, którego spotkał, ale ten był wyjątkowy. Jak każdego, trudno go było przejrzeć. Podejrzewał, że jego dowódca to potrafił. Zauważył, że dowódca dzięki wieloletniej znajomości potrafił podążać za jego tokiem myślenia. To coś niezwykłego. Zastanawiał się, jak Drużyna A funkcjonowała przez tyle lat z tak różnymi charakterami.
Postanowił znaleźć sposób, aby zmusić pilota do snu, aby nie umarł z wycieńczenia. Wrócił na górę i podszedł do głównego ołtarza. Uklękną i pogrążył się w żarliwej modlitwie za dusze zmarłych i za spokój żyjących. Martwiło go, co stanie się z nimi po opuszczeniu jego kościoła. Stracili dwie bliskie osoby. Nie musiał pytać, aby wiedzieć, że oboje się obwiniali. Niewiele mógł im pomóc. Żałował, ale ścigano ich.
Wrócił na plebanię i udał się do swojego pokoju. Przygotował się do spania, nie przestając myśleć o mężczyznach przebywających w krypcie grobowej. Nagle przyszedł mu pewien pomysł, przypominając sobie słowa kapitana dotyczące strachu jego przyjaciela do latania sposobu umieszczania go na pokładzie samolotów. Gospodyni miała kłopoty ze snem i w ich apteczce znajdowały się środki nasenne, które postanowił “pożyczyć”. Rankiem obserwował z okna kancelarii, jak pułkownik opuszczał kościół. To była jego szansa.
Z apteczki wyciągną dwie tabletki, podgrzał mleko w niewielkim rondelku i przelał je do kubeczek. W nim rozpuścił środek nasenny. Ze skruchą uczynił znak krzyża i błagał Boga o przebaczenie, tego, co chciał zrobić. Zabrał mieszankę, udając się do krypty. Zobaczył pilota, wpatrującego się w zwłoki. Z wyrzutami sumienia podał mu kubek.
-Wypij to. Musisz coś pić.
Patrzył z obawami i z poczuciem winy na znieruchomiałą postać.
-Proszę kapitanie.
-B.A. kochał mleko. Pijał je nałogowo. Jego zdrowie.
Duchowny patrzył, jak on w kilka sekund wypił mieszankę. Żołnierz spojrzał na niego z uśmiechem wymalowanym na twarzy.
-Teraz wiem, jak czuł się B.A.
Zaczął się kołysać, jego powieki opadły, a sam upadł na ziemię. Beckett przykucną przy nim.
-Przepraszam synu.
Poszedł po kościelnego i przenieśli śpiącego do pokoju gościnnego na plebani, a następnie udał się odprawić mszę. W tym samym czasie stolarz widząc opłakany stan starszego mężczyzny. Zaprosił go do swojego domu, zdając sobie sprawę, że stracił kogoś bliskiego. Zaprowadził go do łazienki i przyniósł czyste ubrania, a potem posadził go przy stole, aby zjadł śniadanie z jego rodziną. Od księdza wiedział, że stracił bliskich.
Zaskoczony, zapytał, skąd ta uprzejmość. Gospodyni uśmiechnęła się przyjaźnie, odpowiadając na jego pytanie. Duchowny wiedząc, że brat kobiety walczył, jak oni w Wietnamie, gdzie poległ i zdradził tożsamość swoich gości. CI nie mieli zamiaru zawiadamiać wojska, tylko wyrazić wdzięczność za ich walkę i oddanie krajowi. Po posiłku panowie przeszli do stolarni, gdzie skupili się na pracy.
Skończyli o czwartej po południu. Żona stolarza przyniosła białe, satynowe poduszki, którymi wyłożyła skrzynie. Następnie wraz z pracownikami przewieźli wszystko do kościoła. Trumny ustawili przed ołtarzem głównym na specjalnych podestach. Smith wraz z Murdockiem z ogromnym szacunkiem przeniósł ciała poległych kolegów. Stolarz i jego ludzie wyszli, zostawiając żołnierzy samych, aby mogli się pożegnać. Hannibal przez chwilę przyglądał się wyspanej i wypoczętej twarzy swojego pilota ubranego w mundur. Kapitan lekko bujał się.
-Teraz wiem, jak czuje się B.A. po uśpieniu.
Pułkownik spojrzał na niego pytająco, domyślając się, co wydarzyło się po jego wyjściu.
-Ksiądz mnie uśpił i to mlekiem.
Roześmiał się.
-On coraz bardziej podoba mi się.
Spojrzał na spokojne twarze zmarłych i czuł, że nadszedł czas, aby na zawsze pożegnać się, chociaż nie chciał tego. To konieczność i jako dowódca musiał podjąć kroki. Przejmując dowodzenie lata temu, wiedział, że czekają go trudne decyzje i to nie będzie łatwe zadanie. Przejął odpowiedzialność, za każdego kto dostał się pod jego dowództwo. Udawał wyluzowanego, ale bycie przywódcą czasem go przytłaczało, ale nie mógł tego okazać. Musiał być wsparciem dla swoich ludzi.
-Już czas kapitanie.
Ponownie spojrzał na twarze Pecka i Baracusa.
-Byliście świetnymi żołnierzami i przyjaciółmi...
Głos mu drżał.
-Miałem dużo szczęścia, że was poznałem i że trafiliście do mojej drużyny... Zawsze mogliśmy na was liczyć i na wasze umiejętności. Siedząc związany w magazynie, wiedziałem, że przyjdziecie i bez problemu mnie uwolnicie. Nigdy w was nie wątpiłem.
Ledwo panował nad emocjami, a łzy płynęły rzewnie po jego policzkach.
-Byliście...
Zawahał się.
-Będzie nam was brakowało. Byliście naszą rodziną i jestem z was dumny i dziękuję za wszystko. Za lata, w których podążaliście za mną, chociaż nie zawsze podobały się wam moje plany. Zawsze byliście lojalni.
Murdock podszedł najpierw do Baracusa i dotknął jego splecionych rąk.
-Byłeś dobrym starszym bratem Wielkoludzie. Wiem, że mnie lubiłeś...
-Uśmiechną się.
-Kocham cię i dziękuję za wszystko, a najbardziej za trzymanie mnie w rzeczywistym świecie.
Nachylił się i pocałował go w policzek.
-Żegnaj Wielkoludzie.
Podszedł do Pecka.
-Dzięki za wszystko. Nawet nie wiesz, jak zawsze nie mogłem się doczekać twojej wizyty i zabrania mnie ze szpitala. Zabierałeś mnie na podwójne randki.
Łzy popłynęły po jego policzkach.
-Widywałeś Billy’ego. Rozumiałeś mnie. Dziękuję za wszystko. Ciebie też kocham Buźka. Wiem, że ty też mnie lubiłeś. Nas wszystkich. Ufaliśmy ci, a ty nam. Wiedziałem, że nie chciałeś nas porzucić wtedy, gdy otrzymałeś fałszywe ułaskawienie. Żegnaj Buźka i wiedz, że nigdy was nie zapomnimy.
Hannibal spoglądał na swojego pilota ze zmartwieniem. Jego serce już pękło, ale pozostał jeszcze Murdock, którym musiał się zająć. Wiedział, że on też mocno przeżywał stratę i potrzebował całej jego uwagi. Tylko to jeszcze trzymało go przy zdrowych zmysłach. Był potrzebny ostatniemu z jego chłopców, odważnych żołnierzy kochających wyzwania.
Nie mógł pozwolić, aby coś mu się stało. Zawiódł już dwójkę z nich i nie mógł tego zrobić trzeciemu. Czuł rozpacz i ogromną winę. To on zaplanował ucieczkę z Fordu Bragg i stworzył z nich najemników. Powinien zachęcić ich do rozejścia się każdego w innym kierunku i ukryciu się, a może opuściliby kraj i żyliby spokojnie z dala od niebezpieczeństw. Nikt by ich tak nie ścigał, bo nie podpadaliby wojsku. Zaszyliby się. Czuł, że poradziliby sobie świetnie bez niego.
Wydawało mu się, że potrzebowali siebie nawzajem, aby przetrwać zdradę, jaką doświadczyli ze strony wojska oraz przeżyć. Byli żołnierzami i chcieli odzyskać dobre imię, które utracili. Nie udało się, ale pomogli wielu ludziom, dobrze się przy tym bawiąc. Zdarzały się sytuacje, kiedy życie jednego z nich, albo wszystkich znalazło się w niebezpieczeństwie. Wtedy ogarniał go strach, który ogarniał, ale kiedy wszystko kończyło się dobrze, analizował sytuację i starał się więcej nie popełniać tego samego błędu.
Wiedział, że będzie mu brakowało Buźki i B.A-ia, ale musiał zachować spokój i zapewnić Murdockowi potrzebną opiekę. Potrafił go przejrzeć, tak jak jego zawiły umysł, ale nie mógł przewidzieć jak śmierć bliskich wpłynie na niego. Wiedział, że jego pustki nic nie wypełni. Przez tyle lat pracowali i ukrywali się razem, że stali się sobie bliscy. Mieli tylko siebie i tylko sobie mogli ufać.
Zdawał sobie sprawę, że przyjdzie dzień, kiedy będzie musiał odstawić swojego pilota do szpitala. Postara mu się pomóc jak najlepiej, ale podejrzewał, że będzie musiał powierzyć go profesjonalnej opiece. To dlatego pozostawał w szpitalu, a oni wyciągali go na misje. Jeśli będzie trzeba, z ciężkim sercem odwiezie go i odda pod opiekę doktora Richtera. Po tragedii wolałby trzymać kapitana przy sobie, ale jego dobro było najważniejsze. Podszedł do niego i objął go, aby podtrzymać, widząc jak się chwiał. Widział łzy w oczach pilota.
-Już dobrze Murdock.
-Będzie mi ich brakowało.
-Wiem. Mi też.
Stali, wpatrując się w twarze zmarłych. Z zakrystii wyszedł Beckett i podszedł do nich. Współczuł im, ale starał się tego nie okazać.
-Pogrzeb odbędzie się jutro o trzynastej. Grabarze już kopią groby...
Nie zdążył dokończyć, ponieważ do kościoła weszło trzech starszych mężczyzn w wojskowych mundurach, co spowodowało, że członkowie Drużyny A spięli się.
-Spokojnie, to miejscowi weterani. Słyszeli o was, nawet jeden z nich jeszcze w Wietnamie. Zgodzili się pożegnać poległych kolegów.
Smith poczuł pierwszy raz od lat wojskową solidarność i jedność. Ufał duchownemu, a ten im. Do tego już nic go nie obchodziło. Nieznajomi przeszli nawę główną i zbliżyli się do nich, cały czas stojąc w linii prostej i poruszając się wojskowym krokiem. Wyglądali na między sześćdziesiąt, a siedemdziesiąt lat. Kiedy stanęli, zasalutowali, a ten stojący po środku odezwał się.
-Jestem major Eliot...
Wskazał na swojego towarzysza po prawej.
-To porucznik Oldman...
Wskazał na mężczyznę po lewej.
-Starszy chorąży sztabowy Powell. Przyszliśmy oddać cześć poległym kolegom.
-Ale...
Smith próbował wyjaśnić im sytuację oraz ich skomplikowane relacje z wojskiem, ale nie pozwolono mu na to.
-Wiemy kim jesteście pułkowniku i nie mamy z tym problemu. Razem walczyliśmy za ten kraj, a wy nadal walczycie za bezbronnych obywateli. Oddajemy się pod pańskie rozkazy podczas pogrzebu.
Weterani zbliżyli się do trumien i zasalutowali zmarłym. Wtedy to powrócił stolarz i przy pomocy Smitha i Murdocka położył wieka i przybił je gwoździami. Weterani położyli na trumnach dwie amerykańskie flagi. Eliot zwrócił się do kolegów.
-Warta pojedynczo, a zmiana co dwie godziny.
Pułkownik chciał zaprotestować, ale major nie pozwolił na to.
-To nie podlega dyskusji. To się im należy.
Hannibal przyznał mu rację. Zabrał Murdocka do pierwszej ławki, gdzie oboje oddali się zadumie albo wspominali dawne czasy i przygody, które przeżyli jako Drużyna A, jak się poznali, sztuczki Buźki, usypianie B.A-ia i jego wściekłość. Wszystko, co było związane z ich czwórką. Hannibal mimo wszystko czuł zadowolenie z powodu możliwości ich poznania, ale czasem zastanawiał się, jak wyglądałoby ich życie, gdyby nie spotkali się. Pewnie po powrocie z wojny prowadziliby spokojne życie.
Chociaż pewnie Buźka wdawałby się w wiele romansów i dokonywał oszustw. Uśmiechną się do tych myśli. Jego porucznik dzięki swoim sztuczkom mógł wyjść z każdej opresji. Był przystojny i świadomy tego. Sam nie raz popychał go do robienia kolejnych sztuczek, aby uzyskał potrzebne im zaplecze. B.A-ia widział raczej na jakiś przedmieściach pracującego, albo posiadającego warsztat. Gromadka radosnych dzieci i piękna małżonka u jego boku. Jedynie Murdocka widział dalej w szpitalu psychiatrycznym.
Odpowiadał za swoich podwładnych, czy w Wietnamie, czy po ucieczce z więzienia. Wydawał się beztroski, ale on nie mógł sobie pozwalać na opuszczenie gardy. Zawsze musiał mieć plan albo wesprzeć się pomysłami swoich chłopców. Murdock nadawał na tych falach i potrafił mieć asa w rękawie. Zdarzało mu mieć obiekcję, co do jego planu, chociaż Buźce i B.A-iowi zdarzało się dużo częściej. Oni bardziej stąpani po ziemi. Wszyscy marzyli o tym samym, aby wreszcie muc przestać uciekać.
Peck, który zazwyczaj ukrywał swoje emocje, czasem wylewał swoje frustracje, które nagrodziły się. Wtedy musiał odwrócić jego uwagę albo nie reagować, albo urządzali krótką dyskusję nad ich sytuacją. Nie mógł pozwolić mu się użalać ani okazać zrozumienia. Wtedy sam zaprowadziłby go na krawędź, a tak trzymał go w formie. Dlatego, gdy Buźka marudził, że czegoś nie zrobi, popychał go do granic jego możliwości, zachowując ostrożność, aby nie przesadzić. Wewnątrz był bardzo wrażliwym człowiekiem, który na co dzień nosił maskę. Nauczył się, jak dostrzegać prawdziwe uczucia bez potrzeby rozmowy.
Baracus za to nie umiał ukrywać swoich emocji i zdarzało mu się być impulsywnym. Najbardziej było to widać, kiedy zorientował się, że bez swojej woli znalazł się w samolocie. Bał się latania, a tym bardziej z Murdockiem, a woleli szybszą podróż, od wielogodzinnej jazdy Vanem. Nie lubił, jak krzywda działa się bezbronnym i stawał w ich obronie, a najbardziej jak chodziło o dzieci. Zazwyczaj jego mina i postawa budziły grozę, ale to naprawdę miły facet. Potrafił uśmiechać się i być dużym misiem.
Razem stanowili zgraną drużynę, która sobie ufała, mimo tak wielkich różnic w charakterach. Kiedyś ktoś ostrzegł go przed wciągnięciem w swoje szeregi zarówno porucznika Templetona Pecka i sierżanta Bosco Baracusa. Ten pierwszy bywał krnąbrny i miał problem z podporządkowaniem się. Za to drugi ze względu na swój wybuchowy charakter miał problemy z oficerami. Inni pod jego dowództwem nie sprawiali takich problemów. Potem pojawił się jeszcze szaleniec.
Zaufał im i to pozwoliło trzymać razem przez tyle lat. Chociaż czasem zachowywał się niepewnie. Zdarzały się też próby okłamania Hannibala, który czasem udawał, że w to wierzył. Smith poświęcił wiele czasu, aby dotrzeć do każdego członka swojej jednostki. Najtrudniejszy był Peck i mu najdłużej zajęło przekonanie, że zależy mu na jego dobrze. Baracus miał problemy z oficerami z powodu swojego koloru skóry. To ich rasizm i niechęć wobec uzdolnionego sierżanta, powodowały jego agresję. Kiedy B.A. dostał się pod jego dowództwo nie spotykał się z obraźliwymi komentarzami, a jego koledzy stawali w jego obronie.
Murdockowi wystarczyła jedna sytuacja, aby przekonać się do pułkownika Smitha. Miał odebrać całą jednostkę z wyznaczonego miejsca w dżungli. Już wcześniej latał z nimi. Od razu polubił młodego i jeszcze nieufnego porucznika. Do tego dowódca wzbudzał zaufanie, a od wielkoluda wolał trzymać się z daleka. Musiał wykonywać rozkazy. Przybył w ostatniej chwili. Żołnierze Wietgongu siedzieli im na ogonie. Wylądował, ale nie wyłączył silników, aby jak najszybciej poderwać maszynę.
Jednym z pierwszych osób, które wskoczyły był B.A. Mężczyzna znalazł się w pobliżu podśpiewującego pilota, część nadal biegła, a wrogowie strzelali do nich. Nagle ostatni z amerykańskich żołnierzy, Peck upadł. Smith przed wskoczeniem odwrócił się i zobaczył zwijającego się z bólu porucznika. Od razu ruszył mu na pomoc. Wyznawał zasadę, że nie zostawia się swoich. Wszyscy albo nikt. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co się działo w maszynie.
Murdock widział upadek Buźki i ruszenie Hannibala w jego kierunku. Niedawno widział okropną rzecz. Leciał z wieloma żołnierzami. Widział, jak dwóch dowódców zastrzeliło swoich ludzi, którzy zostali ranni podczas ucieczki. Tłumaczyli się tym, że nie chcieli, aby tamci trafili w ręce wroga i nie znaleźli się w obozie jenieckim. Kiedy Smith wyciągną za paska pistolet i ruszył w stronę rannego, poczuł przerażenie. Podejrzewał, że pułkownik pójdzie w ślady innych i zastrzeli młodego blondyna. Krzyknął z przerażeniem.
-Pułkowniku. Nie.
Mimo głośnego ryku silnika Baracus usłyszał krzyk Murdocka i błędnie je zinterpretował. Uznał, iż pilot chciał, aby pułkownik porzucił porucznika. Poczuł ogromną wściekłość na niego, ale najpierw wyskoczył i pomógł zatargać Buźkę do śmigłowca, a potem zatamować krwawienie i pomóc uspokoić młodego mężczyzny, który po raz pierwszy został ranny. Po wylądowaniu w bazie zaatakował Murdocka i zaczął mu się odgrażać, szarpiąc go i przyciskając do kadłuba maszyny.
-Co ty sobie myślałeś Baranie? Jak zaraz ci przyłożę...
Hannibal przywołał go do porządku i przypominając o postrzelonym, którego trzeba było przenieść do szpitala polowego. Potem Smith zapytał Baracusa o kłótnię z Murdockiem. Ten ze stanowczością opowiedział o proteście kapitana, twierdząc, że ten chciał odlecieć bez ich porucznika. Hannibal powiedział wtedy do niego.
-Poczekajmy na jego wyjaśnienia. Założę się, że niedługo tutaj się zjawi.
Nie pomylił się. Dwa dni później Murdock przyszedł do namiotu, który służył za gabinet Smitha. Bał się spotkania z tym wielkim pułkownikiem. Wiele też o nim słyszał. Opowiedział mu o wcześniejszych sytuacjach i przeprosił za swoje podejrzenia. Czuł się głupio od kiedy zrozumiał, jak pomylił się wobec tego dowódcy. Słyszał, że wiele różnych i ciekawych osób należało do jego jednostki, ale uznał, że zaprzepaścił swoją szansę. Za to zaczął otaczać go ogromnym szacunkiem.
Porozmawiał w bazie z innymi żołnierzami i dopytywał się o Smitha, zanim ruszył do jego biura. Usłyszał wiele różnych zdań na jego temat, a niektóre powodowały strach. Czuł panikę, kiedy stanął przed mężczyzną siedzącym za biurkiem i popalającym cygaro, uśmiechając się lekko. Opowiadając historię wylewał szybko słowa, ale zachował wojskową postawę. Potem na drżących nogach, czekał na reakcję, która go zaskoczyła. Pułkownik roześmiał się, a potem wstał i poklepał go.
-A B.A. sądzi, że chciałeś, abyśmy porzucili Buźkę i do dlatego tak się wściekł na ciebie. A ty myślałeś, że ja chcę zabić go. Wiedziałem, że przyjdziesz, aby się wytłumaczyć. Zaczekaj. B.A. musi usłyszeć twoje tłumaczenia.
Wyszedł i wrócił z przerażającym, wielkim czarnym facetem.
-Co ten głupiec tutaj robi?
Hannibal skrócił mu opowieść, co wywołało jego wściekłość. Krzykną.
-Co? Barany. Głąby.
Nie wiedział, jak skomentować zachowanie innych dowódców. Potem spojrzał na pilota.
-Myślałeś, że Hannibal chce zastrzelić Buźkę?
Zbliżył się do niego.
-Zapamiętaj sobie. Hannibal nigdy nie zrobi nic takiego. Wszyscy jesteśmy amerykanami i chronimy swoich.
Tak naprawdę na sytuacja przełamała lody między Murdockiem, a Baracusem i narodziła się ich trudna przyjaźń. B.A. polubił go, ale miał problemy z zaakceptowaniem jego szaleństwa, a z czasem zaczął mocniej bać się latania. Smith też postarał się, aby Murdock stał się członkiem jego jednostki. Pilot niedowierzał, kiedy usłyszał, że został przeniesiony. Szczęśliwy stanął przed nowym dowódcą i od tamtej pory ufał mu bezgranicznie i szanował. Jedynie Peck nigdy nie dowiedział się o tym, co się wydarzyło, gdy po raz pierwszy został ranny, ale szybko zaprzyjaźnił się z pilotem.
Hannibal uśmiechnął się do wspomnień. Tak wiele wydarzyło się od tamtego czasu. Nawet nie zauważył, kiedy do kościoła przywieziono wieńce. Sam o tym nie pomyślał. Poczuł wdzięczność dla dobrotliwego duchownego. Spoglądając na Murdocka, zastanawiał się, co dalej. Zostali tylko we dwójkę. Dalsza praca w takim składzie nie miała sensu. Zdarzało się, że wcześniej pracowali we dwójkę, lub trójkę, ale to bywały rzadkie przypadki. Zajmowali się beznadziejnymi przypadkami i stawali do walki z niebezpiecznymi i upartymi przeciwnikami.
Musiał postarać się o nowe zajęcie, aby znajdować się blisko swojego pilota. Tylko on mu pozostał. Znał się tylko na taktykach wojskowych i aktorstwie. Zastanawiał się, czy nie oddać się grze aktorskiej, chociaż istniała szansa, że wojsko odnajdzie go na jakimś planie. Zastanawiał się, czy nie powinien poszukać jakiegoś zajęcia fizycznego, aby nie rzucać się w oczy. Przed nim pozostało trudne zadanie, czyli na nowo zaplanować dalsze codzienne życie bez dwójki przyjaciół. Nie wyobrażał sobie tego, ale musiał stworzyć bezpieczny świat albo azyl
Ranek nadszedł zbyt szybko. Hannibal zaciągną Murdocka na plebanię, przynosząc mundury. Ogarnęli się i ubrali nie rozmawiając ze sobą. Nie wiedzieli, co powiedzieć, jak pocieszyć drugiego. Sami przeżywali koszmar, a łzy cisnęły się do ich oczu. Nie potrzebowali słów, aby się porozumieć. Spędzone lata nauczyły ich, jak rozpoznawać emocje, a nawet czasem myśli kolegi z drużyny, chociaż nie przyznawali się do tego przed daną osobą.
Wrócili do kościoła, zasiadając w ławkach, wpatrując się w dwie drewniane skrzynie, skrywające tylko ludzkie pozostałości po dwójce ich przyjaciół. Jeszcze niedawno pokonali groźnych mafiosów i uciekali przed wojskiem. Przy trumnach dalej stał nieznajomy im żołnierz z Wietnamu w pełnym galowym mundurze i z karabinem w ręku. Przed jedenastą zaczęli schodzić się miejscowi. Przybył stolarz z rodziną i pracownikami, bliscy miejscowych weteranów i inni.
Przed dwunastą Smith poszedł do Vana i przyniósł dwa karabiny. Byli żołnierzami i ich powinnością było oddać cześć poległym. Podał broń Murdockowi, przybierając kamienną twarz, tak samo jak jego pilot. Stanęli wraz z Eliotem, Powellem i Oldmanem przy trumnach, stojąc na baczność. Pułkownik staną za głowami, a pozostali przy zewnętrznych narożnikach skrzyń. Stali dumnie całą mszę, słuchając Słowa Bożego i wzruszającego kazania.
Po ostatniej modlitwie w piątkę podnieśli jedną z trumien i z czcią przenieśli ją na przyległy cmentarz, a po chwili wrócili po drugą. Wszyscy zgromadzili się przy nich. Żołnierze ustawili się jak w kościele. Smith wydawał rozkazy do salwy honorowej, a po chwili ciszę rozdarły strzały. Eliot i Powell złożyli flagę z trumny Baracusa, a Oldman i Murdock z Pecka. Nie było nikogo bliskiego ze strony zmarłych oprócz członków ich drużyny. Dlatego przekazano flagi Hannibalowi. Zebrani powoli zaczęli się rozchodzić. Smith i Murdock zostali sami. Ostatni raz spojrzeli na trumny. Hannibal spojrzał w niebo, szepcząc
-Żegnajcie.
Oni też odeszli. Wrócili do swojego czarno-szarego Vana z czerwonym paskiem. Tyle w nim przeżyli, tyle ucieczek przed Lynchem i Deckerem, wielogodzinne podróże i inne. Raz to Hannibal utopił ukochany samochód Baracusa, aby odciągnąć Deckera od magazynu, w którym byli z klientem. Innym razem zrobił to Murdock, kiedy o dziwo B.A pozwolił mu prowadzić swój ukochany pojazd.
Pilot popadł w stan katatonii, a jego dowódca pogrążył się we własnych myślach i wspomnieniach. Nagle rozległo się pukanie. Pułkownik siedząc przy drzwiach, otworzył je. Ku zaskoczeniu zobaczył Eliota z kobietą o siwych włosach w podobnym wieku, co on i ciepłym, matczynym uśmiechem. Tak irracjonalnym w sytuacji, w której się znaleźli. W rękach trzymała naczynie żaroodporne i reklamówkę. Zwróciła się do dowódcy Drużyny A.
-Założę się, że jesteście głodni. Przyniosłam wam domową zapiekankę.
Nie spodziewał się takiego gestu. Zazwyczaj wygadany i rzucający kąśliwymi uwagami z rękawa Hannibal nie wiedział, co powiedzieć.
-Nie mo...
-Ale możecie kochaniutki. Widzę, że dawno nie jedliście nic porządnego, a domowego? Zaprosiłabym was do naszego domu, ale wiem, że teraz nie szukacie towarzystwa....
Zawahała się.
-Mój mąż nie chce rozmawiać o tym, co widział w Wietnamie, chociaż wiem, że czasem to do niego wraca., ale nie o tym. Przyniosłam też naczynia i domowy sok porzeczkowy.
Podała mu wszystko.
-Smacznego. Zjedzcie puki ciepłe.
Pociągnęła męża i odeszła nie czekając na odpowiedź Smitha. Ten nie wiedział, jak się zachować. Wpatrywał się w odchodzących małżonków. W tym czasie do nosa Murdocka doszedł zapach domowego posiłku, co przywróciło go do realnego świata. Poderwał się i nachylił się nad naczyniem i powąchał.
-Pachnie cudownie.
Hannibal nie dziwił się, że jego pilot nie potrafił oprzeć się zapiekance. Mu samemu ciekła ślinka. Byli wieloletnimi zbiegami i bardzo rzadko jadali takie pyszności. Przypomniał mu się świąteczny obiad u pani Baracus. Poczciwa kobieta zmarła kilka miesięcy przed swoim synem. Spojrzał na dziwnie radosnego przyjaciela.
-Wyjmij naczynia
Obserwował, jak pilot wyciągał talerze.
-Dlaczego tylko dwa?
Spojrzał na niego z zaskoczeniem, nie rozumiejąc pytania. Była ich tylko dwójka. Milczenie nie zraziło kapitana
-Dlaczego siedzisz z tyłu, zamiast na swoim miejscu.?
-Boli mnie głowa...
-Tutaj jest ciemniej.
Hannibal zrozumiał pierwsze pytanie pilota, co go przeraziło. Jeśli miał rację, to z Murdockiem nie było najlepiej i musiał stąpać ostrożni.
-Buźka i B.A nie będą z nami jeść
-Dlaczego?
Stąpał po cienkim lądzie, ale nie miał zamiaru okłamywać swojego przyjaciela.
-Bo oni nie żyją.